Artykuły

Estetyka nadmiaru

"Magnolia" w reż. Krzysztofa Skoniecznego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Hubert Michalak w portalu Teatrologia.info.

Wrocławska "Magnolia" to przedstawienie, w którym przyjdzie się widzowi zmierzyć z wielowątkowością, rozpraszaniem uwagi i heterogenicznym złożeniem nieprzystających porządków. Przez trzy i pół godziny twórcy rozpościerają złożoną opowieść fabularną, której wątki spotykają się ze sobą w nieoczekiwanych miejscach i wzajemnie się dopełniają. Pokiereszowani bohaterowie, którzy na różne sposobu usiłują maskować swoje niepokoje i deficyty, to, jak deklarował w jednym z przedpremierowych wywiadów reżyser (Krzysztof Skonieczny), lustra dla widzów. Taka teza zakłada pewną empatię czy nawet czułość, których wygenerowanie postawili sobie za cel twórcy. Jednocześnie jednak trudno się pozbyć wrażenia dziwnej agresji, która pojawia się w płynącym ze sceny komunikacie. Agresji, która tłumi ewentualne szlachetne uczucia.

Nie pozwala się nam zapomnieć, że jesteśmy w teatrze. Już otwierająca scena, w której na powierzchnię ziemi (tj. z zapadni) wychodzą żaby, bawi się teatralną umownością: chmura i piorun animowane są na gabicie znad sceny, słońce i krople deszczu podwieszone na niciach. Żabia scena, w której biorą udział wszyscy aktorzy, kończy się nawiązaniem do słynnego czarnego monolitu z "2001: Odysei kosmicznej" Stanleya Kubricka. Znad sceny zjeżdża prostokąt rozświetlony czerwonym światłem. Żaby zbierają się obok niego, zdejmują kostiumy, stają się ludźmi. Atmosfera afirmacyjnej beztroski nie powróci już w przedstawieniu. "Czerwony monolit" odebrał lekkość istnienia, dając w zamian niekończące się potyczki z samym sobą.

Kolejne sceny zarysowują wątki fabularne. Odkrywamy rodzącą się relację między narkomanką Klaudią (Paulina Wosik) a policjantem Januarym Kundelkiem (Piotr Łukaszczyk). Dowiadujemy się, co unieszczęśliwiło Donata Kowalskiego (Jerzy Senator), niegdysiejszą gwiazdę dziecięcego teleturnieju. Wysłuchujemy zagrzewających monologów Kota Kocura Kotkowskiego, energetycznego coacha-mizogina (Mateusz Łasowski). Podglądamy ostatnie chwile umierającego Nestora Kroka (Maciej Tomaszewski), którego pielęgnuje Fil Anioł (Tomasz Orpiński), a nad tą dwójką czuwa Linda Krok (Anna Kieca). Wreszcie też kibicujemy Stasiowi Kukułce (Igor Mizgała), którego ojciec, Miłosz Kukułka (Miłosz Pietruski), usilnie stara się uczynić dziecięcą gwiazdą teleturnieju. Program ten zaś prowadzi Pan Szczepan Jaszczur (Wiesław Cichy), któremu sekunduje żona, Róża Jaszczur (Ewelina Paszke-Lowitzch). Wszystkie te wątki w miarę rozwoju akcji zaczną się dopełniać i wzajemnie na nowo oświetlać. Relacje rodzinne, szczególnie relacja ojca i syna, wyłaniają się jako zasadnicze tematy spektaklu.

W oryginalnie zaaranżowanej i precyzyjnie, pięknie oświetlonej przestrzeni sceny (scenografia: Fabien Lédé, światło i wideo: Michał Dymek) łączą się (plastikowe) elementy zielonej przyrody, nowocześnie minimalistyczny dizajn, technologia, a także elementy z rozmaitych porządków (np. rzeźba o świecących oczach, wytarty dywan, łóżko umierającego Nestora Kroka). Wrażenie chaosu, jakie rodzi się po odsłonięciu kurtyny, mija jednak w toku akcji. Okazuje się, że każda przestrzeń służy innemu wątkowi. Akcja sceniczna nieco porządkuje pozór scenograficznego nieładu.

Przedstawienie trwa i jest to trwanie uporczywe i męczące. Wielowarstwowość świata scenicznego, metaodniesienia i polifonia narracji (mnożona dodatkowo przez wszechobecne kamery wideo) sprawiają, że niezwykle trudno jest uchwycić i zapisać trasę, przez którą prowadzona jest publiczność. Raczej przeczuwamy tę drogę, niż ją widzimy. Długi pierwszy akt, ma falujący, niespokojny rytm. Twórcy wiedzą, że aby przez dwie godziny utrzymać uwagę widza, należy unikać monotonii. Mamy więc mnogość projekcji wideo, nieoczekiwane wolty emocjonalne bohaterów, wykonywaną na żywo muzykę, gęstwinę słów i działań postaci. Bodźców jest jednak tak wiele, że stają się nie do opanowania. Wkrada się zamierzona przez reżysera aktorska nadekspresja (np. nerwowe ruchy Pauliny Wosik, z początku celnie charakteryzujące jej postać, później - uruchamiane mechanicznie i chyba niepotrzebne). Długie sceny nie zawsze potrzebują aż tylu minut, by w pełni wybrzmiały. O ile np. przejmujący jest obraz ostatniej próby sił Nestora Kroka w drugim akcie, o tyle już wstęp do telewizyjnego show Pana Szczepana Jaszczura zyskałby na skrótach. Podobnie wybuch wściekłości Miłosza Kukułki i przemiana sympatycznego ojca we wściekłego domowego tyrana jest mało wiarygodna i bez pomysłu reżyserskiego, czego być może nie dostrzeglibyśmy, gdyby scena ta trwała krócej. Monologów Kota Kocura Kotkowskiego da się słuchać właściwie wyłącznie dzięki niespożytej witalności i charyzmatycznej energii Mateusza Łasowskiego. Atrakcyjność projekcji wideo też po pewnym czasie spada, czego reżyser zdaje się nie zauważać. Publiczność zostaje poddana nie tylko próbie cierpliwości, ale i testowi odporności na bodźce (nie tylko ja przy głośnych i wysokich dźwiękach musiałem przysłonić uszy).

Nadmiar, który może sprawdzać się w filmie, w teatrze jest zawsze ryzykowny. Skoniecznemu nie udało się okiełznać rozpętanego przez siebie żywiołu. Na scenie dzieje się za dużo, za bardzo i za długo. Słabością strukturalną przedstawienia jest również i to, że już w drugiej scenie, zaraz po "żabim prologu", gdy unosi się kurtyna, w jednej chwili widzimy wszystko: bogatą scenografię, jeziorko, barwne świetlówki, projekcję, przekaz na żywo z kamer itd. Wizualnie olśniewająca przestrzeń w jednym momencie zostaje nam "sprzedana", nie ma w niej już żadnej tajemnicy. Niewielkie zmiany scenografii, jakie dokonywane są w antrakcie, nie przynoszą odświeżenia.

Paradoksalnie, sceniczny chaos i nadmiar potwierdzają, że siła teatru płynie przede wszystkim z człowieka. Krótkie chwile, w których Skonieczny pozwala dojść do głosu swoim aktorom, są najcenniejszymi momentami spektaklu. Gdy np. Donat Kowalski wyznaje Kotu Kocurowi Kotkowskiemu miłość i nieporadnymi słowami o swoim uczuciu opowiada, milknie na moment wszystko, co zbędne, pozostaje wyłącznie siła teatralnego przejęcia.

Olbrzymia praca włożona w produkcję przedstawienia nie przekłada się, niestety, na jego wyraz artystyczny. Spektakl zjada własny ogon, sili się na dowcip (z rzadka tylko udany), próbuje nakłonić widzów do uruchomienia współodczuwania. To właśnie nadmiarowość sprawia, że w komunikacji sceny z widownią pojawia się przedziwna agresja. Jeśli przedstawienie "żre", będzie "żarło" choćby i na pustej scenie. Gdy jednak stawia się przede wszystkim na fajerwerki (do wspomnianych już doliczyć można deszcz sceniczny, obłoki teatralnego dymu, przenikanie planu filmowego i teatralnego, elementy interakcji z widownią), to choćby nie wiadomo, jakie asy z rękawa wyciągał inscenizator, trudno potraktować spektakl jako partnera do poważnego dialogu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji