Artykuły

Białystok. Rycerz bez konia, czyli jak dostać zastrzyk energii w pięć minut

Tułają się po świecie, całkiem sfrustrowani: rycerz bez konia, koń bez rycerza. Bieda prawdziwa, bo spotkać się nie mogą, a ile można tak chodzić niepełnym? Ale jest nadzieja. W Białostockim Teatrze Lalek nie dość, że nią napełnią, to jeszcze o wszystkich niepełnych opowiedzą dziarsko, lekko i z humorem. Wizyta dużych i małych w teatrze obowiązkowa, poprawia nastrój w kilka minut. W sobotę i niedzielę (1-2 czerwca) o godz. 15.

Bo to nie tylko historia konkretnego rycerza i konkretnego konia, ale historia o dwóch (dwojgu) takich, co się spotkać ciągle nie mogli, choć już bardzo spotkać się chcieli i na spotkanie byli gotowi i stęsknieni. To historia o szukaniu drugiej połówki w każdym wymiarze. O szukaniu miłości, braterskiej przyjaźni, celu, szukaniu czego/ikogokolwiek, co tylko ulgę w eksplorowaniu świata i codzienności przyniesie, co uzupełni, dopełni, napełni.

Białostocki Teatr Lalek. Rycerz hulał po świecie

Takie są właśnie: wielowymiarowe, choć prościutkie; konkretne, a wychodzące poza konkretną historię, podprogowo energetyzujące i relaksujące - bajki Marty Guśniowskiej. Bajkopisarka od ponad dekady pracująca w Białostockim Teatrze Lalek, powoli staje się dobrem publicznym, swoimi bajkami pocieszy, rozbawi, a jednocześnie wielu rzeczy nauczy. Bez moralizowania, jakby uczyła/bawiła/pocieszała zupełnie niechcący. Co tak naprawdę oznacza poprawiania nastroju już bardzo wysoki szczebel.

Najnowszy spektakl w Białostockim Teatrze Lalek "Rycerz bez konia" to bajka jej produkcji. Co najciekawsze - nie kolejna z dziesiątek już przez nią napisanych. Ale pierwsza. To od "Konia" się zaczęło Guśniowskiej bajkopisanie. Napisała baśń 15 lat temu, od tamtej pory sztuka stała się hitem polskich scen, wystawiano ją kilkanaście razy w Polsce, zobaczyli ją też widzowie na Węgrzech i Słowacji. Tak się jakoś zdarzyło jednak, że białostoczanie nie mieli okazji. Marta Guśniowska od 2007 roku, gdy poprzedni dyrektor BTL - Marek Waszkiel - ściągnął ją do Białegostoku, napisała wiele kolejnych sztuk, specjalnie na białostocką scenę. "Rycerz bez Konia" zaś hulał po świecie. Aż minęła 15. rocznica od napisania sztuki i Jacek Malinowski, obecny dyrektor BTL, uznał: najwyższy czas.

I dobrze.

Dobra kumulacja

Może faktycznie musiał przyjść czas? W obecnym "Rycerzu bez konia" skumulowało się kilka dobrych sił. Prostota i mądrość tekstu to jedno. Drugie to reżyseria Andreasa Veresa, węgierskiego reżysera, znanego białostoczanom już ze świetnej "Lampy Aladyna", który jak wtedy, tak i teraz podbija tekst ciepłą ironią i inscenizacyjnym pomysłem. Trzecie - to świetna kompania białostockich lalkarzy, którzy postaci wymyślone przez Guśniowską animują i grają tak, jakby rozbawiając innych, sami przy okazji się nieźle bawili. A to wrażenie daje spektaklowi niepodrabialną energię. Wreszcie czwarte: mobilna, ciekawa scenografia (Erik Grosschmid), lalki i świetna muzyka (Bogdan Szczepański), które stają się tu kolejnym bohaterem spektaklu.

Oto scena, na niej drzewo resztę robią aktorzy, kilka lalek i wózki wciągane na scenę, niczym bagaż zgromadzony przez życie, różne tęsknoty i smutki.

Z wysokości kolan do góry

Wszystko zaczyna się najprościej jak może, w końcu jak na bajkę przystało: "Dawno, dawno temu, w jednym królestwie był sobie rycerz... Bez konia...".

Nim rycerzyk-lalka, czy też koń się pojawi, zjawią się alter ego tych dwojga, w ludzkiej postaci. "Żywych" postaci wysypie się zresztą w trakcie spektaklu wiele - tu żywy plan jest równie ważny, jak lalkowy, jakby bez siebie istnieć wzajem nie mogły. I w tej metodzie tkwi też finezja spektaklu. Bo po pierwsze: mały widz może zobaczyć teatralną magię od kuchni i zachwycić się tym, jak można tchnąć życie w lalkę. A po drugie: widz - i mały i duży - nadążyć okiem za wszystkim nie może, tyle się dzieje. Te miny, te gesty, te czarodziejskie pociągnięcia sznurków! W lalkach pracuje wszystko: uginają się kolana, unoszą chrapy, odsłaniają zęby, spójrzcie tylko, jak przerażoną minę ma koń, gdy nagle we wrażliwe miejsce kłapnie go smok.

Nie wystarczy jednak tylko zapatrzeć się na lalkowe wygibasy, animowane przez aktora, tu trzeba z wysokości jego kolan powędrować wzrokiem w górę, gdzie mina aktora, to oddzielne przedstawienie. Prym w tym wiodą odtwórcy głównych ról - Rycerza (Jacek Dojlidko) i Konia (Krzysztof Bitdorf), ale i reszta aktorskiej gromadki też jest świetna. Dworują sobie z głównych bohaterów, wytną im numer, sami wskoczą w skórę innych, dorzucą coś niczym wielogłowy narrator, dopowiedzą. Wszystko to tworzy zabawny aktorsko-animacyjny melanż, bez którego spektakl nie miałby tej wyjątkowej aury, jaką ma.

Straszliwa i potworna

I nie miałby jej bez prześmiesznych, rozczulających figurek, z których niemal każda to po trosze, nieporadny freak. Guśniowska opisała, a aktorska ekipa zagrała - wyjątkowo barwną czeredę. Rycerzyk z nosem czerwonym jak wiśnia. Koń wstrząsany czkawką. Smok, wkurzony, że jak już chce kogoś zjeść, to trafia mu się niepełne danie, a to rycerz na stojąco, a to koń z pustką w siodle. Trzech zbójców, trafiających na potencjalny, acz wybrakowany łup - bo co to za łup, który albo nie ma ani grosza, albo wzbudza współczucie. Czarodziej, co czarować nie potrafi tak bardzo, że nawet miły przecież rycerz złośliwie mu wytknie: "Kajtuś Czarodziej". Wreszcie biedaczyna nad biedaczyny - z pozoru krwiożerczy nietoperz, w rzeczywistości malutka myszka, która tak bardzo chciała pozbyć się rozmiaru XSS, że doprawiła sobie skrzydła. Wymarzyła sobie, że będzie straszliwa i potworna. ale jakoś jej nie wychodzi. Grażyna Kozłowska te próby przemian gra po mistrzowsku, a jej mysi song, to song nad songi: przezabawny, choć o zabawnej rzeczy wcale nie mówiący.

I tak oto spektakl - niby całkiem niechcący - pochyla się nad wszelkimi nieporadnościami, smuteczkami, kompleksikami tego świata, wręcz wysyła w widownię hasło, "halo, halo, ci co myślą, że są nieudacznikami, łączmy się! Będzie lepiej, na pewno!".

I w końcu jest, co na swój buddyjski wręcz sposób zaprognozuje stare drzewo, wyluzowane i w okularach przeciwsłonecznych (Sylwia Janowicz -Dobrowolska).

Gdy w końcu wszystko powskakuje na swoje miejsca, niczym brakujące elementy układanki, gdy w końcu połówki/bratnie dusze się odnajdą, gdy wreszcie smutki czmychną, bo ktoś dostrzeże dobre strony (choćby myszki w rozmiarze XSS)... może być już tylko lepiej.

I w takim nastroju pozostawia widzów barwna gromadka z BTL.

***

Białostocki Teatr Lalek: "Rycerz bez konia" Marty Guśniowskiej, reżyseria - Andreas Veres, scenografia - Erik Grosschmid, muzyka - Bogdan Szczepański. Grają: Grażyna Kozłowska, Sylwia Janowicz-Dobrowolska, Ewa Żebrowska, Magdalena Dąbrowska, Jacek Dojlidko, Krzysztof Bitdorf; Mirosław Janczuk (inspicjent);

Najbliższe spektakle: sobota-niedziela (1-2 czerwca), godz. 15.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji