Artykuły

Boks a'la Strindberg w 12 rundach

Swoje ćwierćwiecze stołeczny Teatr Na Woli uczcił premierą "Play Strindberg". Pomysł okazał się przedni - przypomniana została wyśmienita sztuka Friedricha Durrenmatta, przedwcześnie odesłana do lamusa, w której przed laty święcił wielki triumf Tadeusz Łomnicki, założyciel i patron sceny.

Reżyserii podjął się Andrzej Łapicki, partner Łomnickiego z prapremierowego wystawienia dramatu na deskach warszawskiego Teatru Współczesnego, z widowni zaś obserwowała przedstawienie Barbara Krafftówna, występująca u ich boku w tamtym spektaklu reżyserowanym przez Andrzeja Wajdę. Wszystko to są dodatkowe smaczki i ingrediencje do potrawy, przyrządzonej z wielkim znawstwem teatralnej kuchni przez reżysera i jego aktorów: Joannę Szczepkowską, Janusza Gajosa i Marka Barbasiewicza.

Godzi się przypomnieć, że wystawienie "Play Strindberg" przed 30 laty zostało przyjęte przez krytykę z mieszanymi uczuciami. Wprawdzie publiczność była zachwycona, ale recenzenci grymasili. Doceniano grę aktorów, zwłaszcza Łomnickiego, ale w samym dramacie dostrzegano liczne wady. Szczegółowy rozbiór przedstawienia pióra samego Grzegorza Sinki ukazał się wówczas na łamach "Dialogu". Krytyk nie szczędził Durrenmattowi cierpkich uwag. Doceniał wysiłek aktorów, ale dramaturgowi odmawiał prawa konkurencji z pierwowzorem. Uznał bowiem, że tragizm "Tańca śmierci" ulega w sztuce szwajcarskiego pisarza swego rodzaju groteskowemu wykoślawieniu, że głębię psychologiczną wypiera w nim formalna zabawa, wskutek czego "otrzymaliśmy rzecz krzykliwą i błahą, w gruncie rzeczy niespójną"...

Czasy się zmieniają, zmieniają upodobania. Toteż po upływie tych kilku dziesięcioleci "Play Strindberg" wydaje się teraz sztuką młodszą od znacznie bardziej cenionych utworów Durrenmatta, takich choćby jak "Fizycy" czy "Romulus Wielki". Co ciekawe, wystawiany od kilku sezonów w Teatrze Narodowym "Taniec śmierci" Strindberga, pierwowzór komedii Durrenmatta, najwyraźniej nosi ślady groteskowej infekcji, zbliżając się nieoczekiwanie do swej parodii. Spektakl Na Woli nie jest próbą archeologii teatralnej - nie odtwarza więc zamysłu prapremierowego przedstawienia Wajdy. W kreacji Łomnickiego, mimo groteskowego zakroju komedii, było sporo ładunku psychologicznego. Andrzej Łapicki uciekł od pokusy "podrabiania" Strindberga, to znaczy wzmacniania efektów parodystycznych stylistyką psychologiczno-naturalistyczną. Przeciwnie, w całym przedstawieniu aktorzy precyzyjnie prezentują pokaz boksu w trójkącie: stare małżeństwo i przyjaciel domu. Po każdym starciu następuje przerwa w akcji, niewystępujący udają się do narożnika, gong obwieszcza kolejne starcie, obowiązuje Brechtowski efekt obcości, aktorzy na oczach widzów wchodzą i wychodzą z roli, przybierając stosowne udrapowanie. Ta zabawa formą doprowadzona jest do szczytów perfekcji. Janusz Gajos w każdym ruchu, geście, spojrzeniu pokazuje nieszczęsnego kapitana, zadufka i rozbitka, usiłującego tyranizować żonę. Joanna Szczepkowska podkreśla małoduszność żony kapitana, ciasnotę emocjonalną i niewyczerpane pokłady nienawiści wobec męża. Napady powściąganej wściekłości demonstruje z brawurą w chwilach, kiedy jej mąż ulega omdleniu: wtedy wyrzuca z siebie dziesiątki nienawistnych słów, nareszcie może dać upust prawdziwym uczuciom. Kiedy kapitan wraca do rzeczywistości, jego żona ze słodką minką podejmuje pojedynek na złośliwości. Mierzone ciosy, którymi okładają się niczym w bokserskim pojedynku, choć w gruncie rzeczy gorzkie i okrutne, wywołują salwy śmiechu. Szczepkowska i Gajos grają jak z nut.

Rzecz polega na przekroczeniu granicy psychologicznego prawdopodobieństwa, na podskórnej kpinie z niegdysiejszego modelu małżeństwa, w którym pan i władca "formował" żonę. Tę istotę stadła na dawną modłę opisuje w sztuce sam bohater, a Gajos ukazuje to wyśmienicie, gdy nader plastycznie, mocno akcentując słowo-klucz ("formuje") odsłania swoją tajemnicę przywództwa w małżeństwie.

Jest jeszcze ten trzeci, Kurt. Marek Barbasiewicz przedstawia zrazu zadowolonego faceta, który odwiedza starych przyjaciół. Chociaż... od razu poczyna uwodzić Alicję, ale wszystko to jeszcze trzyma się w ryzach konwenansu. Jego powierzchowny zachwyt nad pożyciem małżonków szybko ulega zmianie w zadziwienie, szok, a wreszcie swego rodzaju satysfakcję. I z Kurta wyłazi zwierzę, zimny drań, i on także rozgrzewa się w narożniku do pojedynku. Pozornie powalony, kiedy Edgar odkrywa jego finansowe matactwa, nie daje za wygraną.

Oto i mecz, w którym wynik został z góry ukartowany przez Strindberga, a przez Durrenmatta wyśmiany. Toczy się na ringu w Teatrze na Woli wartko, znaczony mierzonymi ciosami i odliczaniem powalonego przeciwnika. Popisowe tańce kapitana i jego małżonki w wyśmienitym wykonaniu przywodzą na myśl rytualne tańce zwycięzców - tyle że w krzywym zwierciadle. Jeżeli czegoś w tym przedstawieniu brakuje, to momentu, w którym nieoczekiwanie doszłoby do spotkania Strindberga i Durrenmatta - takiej osobliwej chwili, w której wyraziste środki aktorskie, świadoma deformacja przemieniłyby się na moment w swoje przeciwieństwo. Ale być może byłoby to sprzeczne z założeniem reżysera, który konsekwentnie, z dystansem opowiedział historię małżeńskiego boksu, w którym "zawodnicy" nawzajem się wypunktowali.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji