Roman Pawłowski z wizytą u Antoniego Wątróbki
W niedzielę jak zwykle zasiadłem do pisania felietonu, kiedy zadzwonił telefon. - Redaktor Pawłowski? Z tej strony Wątróbka - odezwał się zachrypnięty głos w słuchawce. Na chwilę odebrało mi mowę. Czyżby to był sam Walery Wątróbka, legendarny bohater felietonów teatralnych Wiecha z tomu "Ksiuty z Melpomeną"? - piesze Roman Pawłowski w felietonie w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.
W niedzielę jak zwykle zasiadłem do pisania felietonu, kiedy zadzwonił telefon. - Redaktor Pawłowski? Z tej strony Wątróbka - odezwał się zachrypnięty głos w słuchawce. Na chwilę odebrało mi mowę. Czyżby to był sam Walery Wątróbka, legendarny bohater felietonów teatralnych Wiecha z tomu "Ksiuty z Melpomeną"?
- To pan, panie Walery? - wydusiłem.
- Eee, nie, Walery to mój świętej pamięci dziadek. Ja jestem Wątróbka Antoni, dla przyjaciół Tony. Zakręciłem, bo od dawna czytam te twoje kawałki o teatrze w "Stołku". Może byś ziomie do nas wpadł na Targówek? Żona ciasto kupiła w Tesco, pogadamy - zachęcał głos.
Legendzie się nie odmawia, pojechałem. W progu przywitał mnie mężczyzna w nowiutkim dresie i złotym łańcuchu na opalonym karku.
- Browar? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, postawił na stole dwa Królewskie.
- Dziadek dużo opowiadał o Wiechu. Przez te felietony w "Ekspresiaku" miał respekt w całej dzielnicy. Więc z żoną moją Sandrą postanowiliśmy odnowić rodzinną tradycję i też karierę w mediach zrobić. Czas jest, interes na Stadionie sam się kręci, tośmy do teatru raz i drugi się przejechali.
- I jak się podobało?
- To zależy. Ostatnio myślałem, że zejdę. Normalnie masakra! Byliśmy w tym dużym teatrze koło Starówki na sztuce zagranicznego autora "Czekanie na Giedota".
- Chyba chodzi o "Czekając na Godota" Samuela Becketta w Teatrze Narodowym?
- Jeden pies, grunt, że ten Giedot w ogóle nie przyszedł! Wybuliliśmy po cztery dychy za wjazd, godzinę czekaliśmy i nic. Początkowo to nawet zajefajnie było, bo sprowadzili Zamachowskiego i Malajkata, żeby publikie zabawiali w tak zwanem międzyczasie. Nie powiem, spoko kolesie, rozśmieszyli nas do łez. Osobliwie jak jeden buta zdjął, a drugi powąchał i się skrzywił, no mało z krzesła nie spadłem. Ale mija godzina, a Giedota jak nie było, tak nie ma. Jakaś ściema. Z nudów esemesa do szwagra wysłałem, bośmy mieli w niedzielę na grilla jechać, a nie było postanowione, kto zapojkie, a kto wyżerkie przywiezie. Aktorzy już sami nie wiedzą, co robić, i prawą ręką za lewe ucho się chwytają, aż tu nagle wychodzi na scenę jakiś blondynek i mówi, że pan Giedot dzisiaj nie przyjdzie, dopiero jutro. Więc jak tylko zapalili światła, ja łap żonę za rękę i spadamy.
- Nie dotrwał pan do końca?
- Jakiego końca, men, kiedy przedstawienie odwołali! Ja troszkie nerwowy jestem i chciałem normalnie zwrotu kasy za wjazd, ale bileterka mnie detalicznie wszystko wytłumaczyła. Podobnież ten Giedot w "Na dobre i na złe" występuje, zdjęcia miał tego dnia i nie mógł przyjść. Ale w następną sobotę ma wolne i wpadnie. Więc się znów wybieramy, może się przyłączysz? Razem poczekamy.
Na zdjęciu: scena z "Czekając na Godota" w Teatrze Narodowym w Warszawie.