Artykuły

Beckett z certyfikatem jakości

"Czekając na Godota" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Antoni Libera to jeden z niewielu reżyserów, którzy zamiast własnych pomysłów wolą przenosić na scenę czysty tekst.

Fatalistyczny dialog dwóch kloszardów to ostatnie słowa, jakie zabrzmiały w tym sezonie na deskach Teatru Narodowego. Ciemny, pesymistyczny dramat Samuela Becketta (1906-89) dołączył w ten sposób do budowanej przez Narodowy kolekcji spektakli eksperckich zrealizowanych zgodnie z tradycją i zaleceniami autora. Pierwszym był "Tartuffe albo szalbierz" wyreżyserowany przez Jacques'a Lassalle'a francuskiego specjalistę z Comedie Française. Do realizacji "Czekając " zaproszono Antoniego Liberę, którego na swego ambasadora na wschodzie namaścił sam Beckett.

W Polsce napisana w 1949 r. sztuka wzbudziła wiele nieporozumień. Po prapremierze w 1957 r. (reż. Jerzy Kreczmar, Teatr Współczesny w Warszawie) odczytywano ją jako tekst polityczny. Sytuacja daremnego oczekiwania kojarzyła się z niespełnionymi obietnicami komunizmu, a wybawiciel Godot wydawał się postacią w stylu Majstra Griszy u Okudżawy. Libera od lat wychodzi z założenia, że żadne przekładanie tekstów na polskie warunki nie jest potrzebne, a sposób na Becketta znał najlepiej sam Beckett. Reżyser nie tylko przetłumaczył wszystkie dzieła dramatyczne irlandzkiego noblisty, znał też poglądy pisarza na ich wystawianie. A były to poglądy radykalne, precyzyjne, niepodlegające dyskusji. Opowiadał o nich "Gazecie" goszczący w kwietniu w krakowskiej Łaźni Nowej Rick Cluchey - były więzień San Quentin w Kalifornii, którego Beckett wyszkolił i uczynił swoim Krappem. Cluchey do dziś, po 30 latach wykonywania roli, nie zmienił niczego w wersji wpojonej mu przez mistrza. Długość głosek, wyraz twarzy, intensywność ruchów - wszystko zostało ściśle wyliczone i zaprogramowane. Nie ma mowy o szaleństwach scenograficznych czy interpretacyjnych. Reżyser warszawskiego przedstawienia tej samej zasady trzymał się przy kolejnych inscenizacjach sztuk Becketta (w tym "Szczęśliwych dni" z Mają Komorowską oraz słynnej "Ostatniej taśmy Krappa" z Tadeuszem Łomnickim w 1985 r. i ze Zbigniewem Zapasiewiczem w 2004 r.).

Włóczędzy Vladimir (Wojciech Malajkat) i Estragon (Zbigniew Zamachowski) jak zawsze spotykają się więc na ponurym pustkowiu, w miejscu podobnym do tysiąca innych. Nieznana siła wrzuca ich zza kulis z początkiem każdego aktu z rozmachem, z jakim wrzucało się skazańców na dno lochu. Dla dwójki przyjaciół piaszczysty płaskowyż faktycznie jest pułapką. Jeśli go choć na chwilę opuszczą, nie spotkają Godota, który co wieczór przysyła posłańca z poleceniem, by czekać, czekać, czekać. Prócz siebie mają tylko kamień i drzewo, w którego kształcie czają się krzyż, cierpienie, pokrętna obietnica zbawienia. U Becketta jednak pusta przestrzeń i czas w zupełności wystarczą, by człowieka upodlić, doprowadzić do obłędu. Własne wnętrzności, ubranie, wypowiadane słowa - wszystko okazuje się zagrożeniem, niesie ból i udrękę. Solidne buty masakrują stopy, chory pęcherz wyciska na twarzy grymas rozpaczy, najlepszy przyjaciel nie pozwala ani na chwilę usnąć. Nawet powiesić się nie można, bo drzewo za wątłe, a sznurek za słaby.

Dramaty Becketta pełne są takich paradoksów i absurdalnych, abstrakcyjnych sytuacji. W "Szczęśliwych dniach" kobieta stopniowo traci swoje ciało pod zwałami piasku, w "Czekając " bohaterowie prowadzą skomplikowane dochodzenia, by przypomnieć sobie wczorajszy dzień czy rozpoczętą przed chwilą rozmowę. Jan Kott widział w tym anatomię starości. Co z tego, że z całego życia pozostały już tylko godziny, które trzeba przetrzymać w obcym, rozpadającym się ciele? Nic się nie zgadza, pamięć oszukuje, własne ręce chowają przedmioty. Myśli i tak krążą wokół tego tajemniczego wybawiciela, kogoś, kto w ostatniej chwili zlituje się i ocali. Malajkat i Zamachowski z każdą chwilą wydają się coraz starsi i osłabieni. Z początku z namaszczeniem i błazeńską lekkością powtarzają te same czynności, zabawy, dialogi. Później robią to już tylko z desperacji, by zapchać próżnię. W przejmujący sposób pokazują te chwile paniki, gdy już rozpoznają w sobie ułomność, ale jeszcze grają radosnych i pełnych nadziei. Gdy w ich świat wdziera się Pozzo (wspaniale wyniosły i megalomański Jerzy Radziwiłowicz) i jego sługa Lucky (Jarosław Gajewski) oddychają z ulgą. Znęcając się nad tragarzem, na moment zapominają o własnym losie.

Beckett nie jest łatwym przeciwnikiem dla reżysera. Nie pozostawił mu żadnej wolności, wszystko, co najważniejsze, załatwił już na poziomie tekstu i języka. Precyzyjnego spektaklu Libery trzeba więc przede wszystkim słuchać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji