Artykuły

Bełkot Rozmaitości w Narodowym

"Imieniny" w reż. Aleksandry Koniecznej na Scenie Studio Teatru Narodowego w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

To spektakl jakby żywcem przeniesiony z Teatru Rozmaitości na scenę Teatru Narodowego. Bełkotliwy, odmóżdżony, wulgarny nie tylko w wyrażanym słowie, ale i w kształcie inscenizacyjnym. Tylko aktorzy są inni aniżeli tam. Choć nie wszyscy.

Trudno się temu dziwić, skoro reżyser "Imienin" Aleksandra Konieczna przybywa tu wprost z Rozmaitości (obecnie TR). Dziwi tylko taka decyzja dyrekcji Teatru Narodowego. Przecież znając poprzedni spektakl wyreżyserowany przez Konieczną, "Helenę S.", można było przewidzieć, że w rozumieniu Aleksandry Koniecznej termin "amatorstwo" jest tożsamy z pojęciem "eksperyment".

Inna rzecz, która mnie dziwi, dotyczy autora sztuki, Marka Modzelewskiego, lekarza radiologa z wykształcenia, a dramaturga z zamiłowania. Otóż oglądając przedstawienie, można nabrać przekonania, że lekarz Modzelewski serdecznie nienawidzi swojego zawodu, nienawidzi kolegów i całego środowiska medycznego, które zostało przedstawione w spektaklu jako ludzki chłam, zbiorowisko zdegenerowanych alkoholików, których mózgowie już dawno zostało przeżarte codziennym pochłanianiem niemałej ilości wódki. Toteż jedyny temat, na który potrafią mówić, dotyczy stosunków płciowych i wulgarnych dowcipów. Reszta jest już poza ich możliwościami intelektualnymi.

Oczywiście, taki obraz jawi się przed nami w oparciu o samo przedstawienie. Ale należy wziąć pod uwagę fakt, iż w spektaklu Koniecznej pozostały zaledwie strzępy z tekstu sztuki. Sam autor przed premierą na łamach prasy wypowiadał się, że sposób, w jaki reżyserka pracuje nad przedstawieniem, sprawia, iż powstaje spektakl na podstawie jego sztuki. Ale nazwiska swego nie wycofał.

Aleksandra Konieczna zaś w programie do przedstawienia zwierza się, że po przeczytaniu sztuki Modzelewskiego uderzyło ją to, że ten tekst jest o niczym. "O tym, jak ludzie robią sobie NIC" - powiada. Postanowiła więc, aby to NIC w jej przedstawieniu stało się jeszcze bardziej NICZYM. Bo owa NICOŚĆ jest bardziej bolesna i dramatyczna.

I rzeczywiście, mamy na scenie NIC, czyli chaos, wrzask, taniec na stole głównego bohatera - solenizanta obchodzącego właśnie tytułowe imieniny (w tej mocno przerysowanej roli Andrzej Blumenfeld), bieganinę gości imieninowych, gasnące i zapalające się światła, migocące kolorowe żarówki jak na dyskotece, stary polski film emitowany w telewizji i pokazywany na ścianie (tak by widzowie wiedzieli, co takiego ogląda Grażyna Szapołowska, kochanka solenizanta, z którym ma synka), słyszymy też znaną kołysankę Krzysztofa Komedy z filmu "Rosemary Baby", nie braknie bójki, agresywnych zachowań i czego jeszcze...

No i naturalnie musi być "prztyk" w stronę Kościoła, w stronę wierzących: zataczająca się w pijanym widzie kobieta nieudolnie "gra" na grzebieniu "Barkę", ulubioną pieśń Ojca Świętego Jana Pawła II, biesiadnicy używają gier słownych: "rezurekcja" - "erekcja", ironicznie nawiązują do wspólnot oazowych etc., etc. W tle zaś przechadza się męska postać z przepaską na biodrach, ucharakteryzowana na Chrystusa. Gasną światła, postać zbliża się do stołu biesiadnego, siada pośrodku - scena niczym cytat z obrazu "Ostatnia wieczerza" Leonarda da Vici (a może nawiązanie do filmu "Kod da Vinci"?) - po czym wstaje i w gniewie demoluje wnętrze, rzucając krzesłami i czym się da, a następnie znika. I to ma być niby ten metafizyczny element podnoszący poziom spektaklu. Widzowie z zażenowania zamykają oczy.

Ponoć reżyserka spektaklu pragnęła swoją inscenizacją nawiązać do "Wesela" Wyspiańskiego. Jest tu nawet krótka scena "niemocy" biesiadników, nie reagujących na nic, głuchych na wszystko i poruszających się tylko w rytm muzyki niczym w chocholim tańcu. Zresztą, czego tu nie ma. Można dostać oczopląsu i małpiego rozumu, oglądając ten komiks na scenie.

Jeśli ktoś myśli, że w warstwie słownej usłyszy coś interesującego (wszak to ma być portret współczesnej polskiej inteligencji małomiasteczkowej), to myli się głęboko. Aleksandra Konieczna słowo w teatrze ma w małym poważaniu albo w żadnym. Jak sama wyznaje: "słowo umieszczone na początku procesu twórczego paraliżuje i uśmierca wyobraźnię. Dramat zaczyna się słowem, trwa słowem i kończy się słowem. Teatr zaś prawie zawsze trwa czym innym. Używa słów nie po to, by nimi coś wyrazić, lecz by zaciemnić".

No i zgodnie z tak "oryginalnie" widzianą funkcją słowa w teatrze reżyserka zaciemniła, a właściwie zamuliła całą warstwę znaczeniową wypływającą ze słowa. Gdyby chociaż w zamian nasyciła znaczeniowo inne elementy spektaklu, można by wybaczyć ten kardynalny błąd. Ale tu nie ma nic w zamian, prócz chaosu i wyraźnej bezradności reżyserki. Powstała parafraza sztuki, czyli "coś jakby pomysły autora opowiedziane słowami aktora" - mówi Konieczna.

Jaki jest tego efekt, widzi każdy, kto ogląda przedstawienie. Szarża aktorów, przerysowanie postaci do stopnia czasami wręcz niewyobrażalnego, krzyki, nadekspresja - tu zwłaszcza celuje Maria Niklińska, ale jej można wybaczyć, wszak jest jeszcze studentką Akademii Teatralnej. Spośród reszty zespołu swoją tożsamość aktorską ocaliła właściwie tylko Gabriela Kownacka grająca żonę solenizanta. Aktorka na szczęście nie poddała się presji reżyserki. Od tej rozwrzeszczanej grupy odcina się też Grażyna Szapołowska, ale gdyby mnie ktoś zapytał, dlaczego w finale śpiewa dawną, pochodzącą z filmu piosenkę "Nim wstanie dzień", odpowiem: "Proszę mnie o nic nie pytać".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji