Artykuły

Łza człeczyny

"Bliżej" w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Pierwsza (Mirka Żak). Wędrowna striptizerka w spelunkach za centa. Młoda, a już po przejściach. Klasyczny amerykański punkt znikający. Po naszemu - Janda w "Człowieku z marmuru". Pamiętacie? Łachy boleśnie egzystencjalistyczne, pet na wardze, w zimnym oku dobra rada: tu się działa, tu się wędruje, odejdź mały, bo cię opluję na kolejnym z nieuchronnych mych zakrętów... Moja babka mawiała o takich: "Nosi ją, jakby nie miała czym na zydlu klapnąć".

Pierwszy (Piotr Ligienza). Dziennikarz działu nekrologów w gazecie bez znaczenia. Też młody i też boleśnie przez życie pokłuty. Marzył, chłopina, by literatem zostać, a tu przyszło głupawe gnioty mogilne rymować na akord. Ale on się nie załamał! W sercu dzielny jest. Światu pod nos podtyka swą maskę zalęknionej, Bogu ducha winnej myszy. To on poda pomocną dłoń pierwszej, gdy ta w drodze ze spelunki za centa do spelunki za centa orła wywinie. To on do lekarza pogruchotaną zaprowadzi, pozwoli zjeść swe zielone jabłko i z mysią godnością przyjmie jej szyderstwo w sprawie swych kanapek na drugie śniadanie. Owszem, odkroił skórki, ale czy to grzech?

Drugi (Dominik Nowak). Medyk. Następny z gatunku wciąż młodych, ale już znających starą prawdę, która w gardłach wsiowych mędrców brzmi tak, ach, głębinnie: "Życie to nie je-bajka". Nie? Naprawdę? A myśmy dumali, że tak... Mniejsza z nami. Grunt, że drugiemu nieobce są dalekie dna sentencji pastuchów ontologii. Może właśnie ta wiedza powoduje, iż w straszliwej godzinie sercowej katastrofy medyk mięchem miotnie z intensywnością godną tria wygiętych szewców? Zwyczajnie, gdy dowie się, że druga go zdradziła i odchodzi - zrówna ją z damami harującymi na wilgotnych zapleczach spelun za centa.

Gadam o drugiej, bo skoro jest pierwsza, pierwszy i drugi, to w tym romansie musi, dla symetrii, być też druga (Katarzyna Misiewicz-Żurek). Artysta fotografik. Rzecz jasna: jeszcze nie stara, a serce już stare, bo sponiewierane. Mąż odszedł z inną, odszedł, choć druga tak bardzo kochała męża! Ech, losie... Co czynić? W ciemnościach swej pracowni druga całuje się oto z kimś. Gdy nad sceną Teatru Zależnego sykną reflektory, okaże się, że to - pierwszy. Druga całuje pierwszego, pierwszy całuje drugą, całuje, choć żyje z pierwszą. Znudził się? O ciemnym losie wędrownej striptizerki książkę napisał, wydawnictwo sesję zdjęciową mu zorganizowało, a on drugą do pochopności w cieniu zooma nakłania, bo zobojętniała mu kobieta ongiś kolebiąca się między spelunami za centa? Świnia!

Inaczej spytam. Jak długo mógłbym się w psychologijce czworga młodych, acz już zbolałych, taplać i niczym czaszka Yoricka puste rewelacje o trudach miłości w dobie Internetu co minutę ogłaszać? Odpowiadam: tak długo, ażbyście, dokumentnie uciorani bólem istnienia, pokotem posnęli. Dramat Patricka Marbera "Bliżej" to w istocie never ending story. W tym sensie never ending, że tylko od stopnia maniakalności uporu widza zależy, czy w dumaniu na kanwie zdań Marbera widz polezie do plus czy do minus nieskończoności.

A czemu pierwszy figluje z drugą, jak jest z pierwszą? A czemu druga, już będąc z drugim, dalej figluje z pierwszym? A czemu pierwsza, co po odejściu pierwszego do drugiej wciąż pierwszego miłuje, oddaje się drugiemu, który po odejściu drugiej do pierwszego, wciąż kochając drugą - jednak lezie do pierwszej i nakłania ją, by zrobiła z nim to, co pierwszy z drugą za plecami pierwszej, gdy jeszcze nikt o niczym nie wiedział? A czemu to? A czemu owo? A czemu siak? A czemu tak? Otóż, tak - bo tak!

W nerwach powyższą odpowiedzią bluzgnąłem, bo mi po "Bliżej" żal naszych. Rzecz w aktorstwie. Opowieści tak papierowych jak czworokątny snuj Marbera wiarygodnie nie potrafi zagrać nikt, poza Amerykanami. Trudno i darmo, nic nie poradzę - tamto aktorstwo to całkowicie odrębny gatunek aktorstwa. Tam zwyczajnie mają od Melpomeny dany talent uwznioślania bredni, talent obracania papieru w plaster ciała najprawdziwszego. I tyle. A my?

Naszym czworgu amerykańskiej "pary luzu" starcza na pół godziny. To dużo. Ale później jest jeszcze, niestety, bita godzina z hakiem. Grany przez naszych czworokątny romans fatalnie monotonnieje. Opowieść stygnie. Aktorstwo naszych zmienia się w perypatetyczne referowanie historii żłobkowo trywialnej. Kapcanieją namiętności. Poczytaj mi mamo? Tak, całość zmienia się w mamine mruczando o trudnym losie miłości w brzydkiej i złej dobie Internetu. Nasi chcą być po amerykańsku prawdziwi - a w istocie papier w nich bezlitośnie szeleści. Puchnie nuda coraz cięższa.

Może jest tak, że aby dotknąć prawdy, aktor polski skazany jest na sztuczność, metaforę, uniezwyklenie? Potęga Tadeusza Łomnickiego może polegała na genialnej żonglerce wszelkiej maści nadmiarami aktorskimi, a nie na epatowaniu publiki wyciskaniem z oka swego łzy identycznej z cienką łzą bezimiennego człeczyny na byle gościńcu?

Nie mam pewności. Wiem tylko, że na planecie realizmu jest bezlik opowieści lepszych niż amerykańskie gnioty, dla naszego aktorstwa nie do udźwignięcia. Młodzi założyli oto w Krakowie nowy teatr. Kciuki trzymam. Mocno. Ale też - i niechaj będzie to wyznanie znaczące - dopiero za kilka dni pójdę ich obejrzeć z przyjemnością prawdziwą. Mają zagrać opowieść Antoniego Czechowa. No właśnie.

PS W felietonie o przedstawieniu Tarnowskiego Teatru im. Ludwika Solskiego "Upadek kamiennego domu" pomyliłem nazwiska aktorów, co zamiennie grają rolę kompozytora Marco. Napisałem: Krzysztof Radkowski. Miało być: Piotr Jędrzejek. Przepraszam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji