Artykuły

Jerzy Stuhr: Dyskutuję na dorosłe tematy

- Gustami i modą rządzą dziś kucharze i fryzjerzy. Co też to męskie fryzjerstwo wyprawia na głowach naszych młodzieńców! Z włosów powstają prawdziwe rzeźby. Cyrulik jest zatem bardzo modnym zawodem. Rozmowa z prof. Jerzym Stuhrem - aktorem, pedagogiem oraz reżyserem teatralnym, filmowym i operowym.

Marta Gruszecka: Po dobrym przyjęciu opery "Don Pasquale" Gaetana Donizettiego, pana debiutu w roli reżysera operowego, wraca pan na scenę Opery Krakowskiej z kolejnym włoskim tytułem. "Cyrulik sewilski" Gioacchino Rossiniego otoczony jest legendą, ale to opera trudna dla widza, a jeszcze trudniejsza dla reżysera.

Jerzy Stuhr: Opera to teatr totalny, który oddziałuje mnóstwem bodźców. Łączy piękną, wykonywaną przez solistów, chór i orkiestrę muzykę, czasem absurdalne i bardzo naiwne libretto, bogatą scenografię oraz zachwycające kostiumy. Jak wyselekcjonować, usystematyzować widzowi te wrażenia, by ten mógł cokolwiek z niej zrozumieć? Zorientować się, jakie związki łączą poszczególne postaci? W dodatku wszystko jest śpiewane w obcym języku i trzeba jeszcze nadążać za tłumaczeniem. Widz musi się napracować podczas oglądania tak skomplikowanego przedstawienia, ileż zmysłów musi uruchomić!

Zwłaszcza że intryga w "Cyruliku..." jest zawiła.

- Wyciągnąłem go z epoki Rossiniego. Wycofałem nieco z operowego sztafażu, by widz mógł zrozumieć główne wątki tej historii: kto komu przesłał liścik, kto za kogo się przebiera. Ale też przybliżyłem opowieść o cyruliku. W końcu gustami i modą rządzą dziś kucharze i fryzjerzy. Co też to męskie fryzjerstwo wyprawia na głowach naszych młodzieńców! Z włosów powstają prawdziwe rzeźby. Cyrulik jest zatem bardzo modnym zawodem. Dlatego nawet wyjęty z epoki Rossiniego pozostaje aktualny.

Premiera tej opery w 1816 roku w Rzymie zakończyła się niepowodzeniem. Rossiniego wygwizdano i skrytykowano za zbytnią zuchwałość. Podobno nazajutrz włoski kompozytor bał się przyjść do teatru.

- Za czasów Rossiniego nie było takiego zawodu jak reżyser operowy. Włosi kusili piękną muzyką, ale grali na tzw. wolne koło, czyli co kto umie. Publiczność, która znała sztukę teatralną Pierre'a Beaumarchais'go z 1775 roku, gdzie cyrulik jest przedstawiony klarownie, mogła być zdezorientowana. U Rossiniego czas był chaotyczny, w dodatku słowo mówione zamieniono na śpiewane. Nic dziwnego nie było też wtedy w tym, że w trakcie arii ludzie wychodzili do bufetu. A potem wracali na swoje miejsca, znowu się przemieszczali. Gdzie tu dramaturgia? Owszem, muzyka jest bardzo ważnym elementem opery, nie można jej skreślić ot tak. Sam jednak wywodzę się z teatru słowa i to dramaturgię stawiam zawsze na pierwszym miejscu.

Ciężka robota. Nie zazdroszczę.

- Reżyser operowy to trudny zawód. Bo jak połączyć uwagi dla aktorów dramatycznych ze wskazówkami dla solistów? Współpraca ze śpiewakami jest bardzo dyskretna. Nie mogę zakłócać im komfortu wydobywania dźwięków. Poprosić na przykład: "Śpiewaj profilem". Profilem? Wtedy solista nie będzie widział dyrygenta. Tyłem też go nie odwrócę. Jak zatem sprawić, by widz miał poczucie, że to, co dzieje się na scenie, jest prawdą? Że on ją naprawdę kocha? I ona jego? Rudolf Steiner, antropozof XX wieku, powiedział kiedyś: "Sztuka jest uwiarygodnioną fikcją, w którą można uwierzyć". I właśnie na tym polega zadanie artysty: twórca powinien pracować tak, by widz uwierzył w to, co widzi.

Opera mu w tym pomaga. W świat sztuki wprowadza muzyką bogactwem innych środków artystycznych. Scenografowie wyczarowują piękne przestrzenie, błyszczą kostiumy, orkiestra gra na żywo. Opera to inny świat i by go zrozumieć, trzeba go polubić. Nie burzyć. Najgorsze są inscenizacje anachroniczne, przenoszone w naszą rzeczywistość jeden do jednego. Wtedy opera traci magię. Ale "Cyrulik..." w trampkach, czapkach bejsbolowych? Nie, nie wypada.

Co takiego magicznego jest w sztuce Rossiniego, że opera, która powstała na jej podstawie, jest dziś jednym z najchętniej wystawianych tytułów na świecie?

- "Cyrulik..." urzeka przepiękną muzyką. Zarówno śpiewaków, którzy uwielbiają wykonywać arie Rossiniego, jak i publiczność, która zna utwory na pamięć i sama śpiewa je podczas spektaklu.

Włoski kompozytor skomponował "Cyrulika..." w zaledwie osiem dni. To słychać?

- Zwłaszcza w finale. Ale to celowy zabieg. Kompozytorzy tacy jak Gioacchino Rossini, ale też Gaetano Donizetti w "Don Pasquale", pisali słabsze zakończenia po to, by zostawić publiczność z niedosytem. Liczyli, że nieco rozczarowany widz przyjdzie do opery po raz drugi, najlepiej nazajutrz. To nie do końca w porządku, bo przecież publiczność, szczególnie operowa, czeka na finał. "Cyrulik..." jest pod tym względem trudny. Koniec pierwszego aktu to muzyczne, inscenizacyjne i osobowe szaleństwo. Na scenie pojawia się wtedy ponad 50 osób. Finał całego spektaklu jest natomiast bardzo skromny. Z pomocą całego sztafażu operowego spróbuję jednak uwieść widza tak, by wyszedł z teatru usatysfakcjonowany. I z uśmiechem, starałem się bowiem wydobyć z "Cyrulika..." poczucie humoru, "użartobliwić" tę intrygę. Przecież to opera komiczna.

Tak jak wspomniany "Don Pasquale" Donizettiego, którego wystawił pan w Operze Krakowskiej w 2016 roku. Wystąpił pan wtedy w roli reżysera, a także jako jeden z bohaterów spektaklu. Grany przez pana Notariusz pojawił się na scenie zaledwie na moment. Brawa trwały o wiele dłużej.

- W każdej operze obecny jest notariusz - ktoś przecież musi udzielić tego prawdziwego lub fikcyjnego ślubu. Ale akurat w "Cyruliku..." nie ma dla mnie roli. Notariusz jest bohaterem niemym. Zostanę po drugiej stronie sceny.

Co, poza skromnym zakończeniem, łączy "Cyrulika sewilskiego" i "Don Pasquale"?

- Smok [nawiązanie do książki J. Stuhra "Moje smoki na dobre i złe" - przyp. red.] nieodpowiedniego doboru partnera. "Dziadku, trochę opanowania, nie bierz się za młodą dziewczynę" - chciałoby się powiedzieć podstarzałemu Don Pasquale, który planuje poślubić Norinę. W "Cyruliku..." do tego problemu dochodzi jeszcze chęć dominacji nad młodą osobą, zawładnięcia jej duszą i ciałem. Rozyna jest zamknięta w domu doktora Bartolo, opiekun nie pozwala jej nigdzie wychodzić, zakłada nawet kraty na okna. To tragiczna sytuacja. A reżyser musi zrobić z niej komiczną. Kolejne trudne zadanie.

Tragizmu połączonego z komizmem Włosi nie potrafią zrozumieć do dziś. A pan próbował im wytłumaczyć Witkacego.

- Podczas pracy z włoskimi studentami zaobserwowałem u nich brak poczucia absurdu. Kiedy przygotowywałem "Matkę" Witkacego, pytali: "To tekst śmieszny czy tragiczny?". Śmieszny, a zarazem tragiczny - odpowiadałem. Nie rozumieli. Czytali Witkacego przez pryzmat niemieckiej groteski. Nie wierzyli, że tragizm może łączyć się z komizmem. Jest przecież albo dell'arte albo tragedia, najlepiej Harolda Pintera, którego we Włoszech uwielbiają. Nasza umiejętność łączenia komedii z tragedią bardzo Włochom imponuje.

Lubi pan Włochy za...

- ...beztroskę. Włosi są narodem, który ma w sobie tyle dziecięcej radości. Inne państwa traktują ją jako naiwność. Sam na początku tak uważałem. Potem pomyślałem - przecież oni żyją w słońcu, śródziemnomorskim klimacie, wśród pięknej architektury. Włochy wychowały wielkich artystów - Leonarda da Vinci, Rafaela Santi, Caravaggia. Dlaczego zatem nie mieliby okazywać radości? Uwielbiam tam jeździć. Też dlatego, że potrafią śmiać się z niczego. Polacy zawsze muszą mieć ku temu powód. I niestety najchętniej śmieją się z kogoś.

"Kiedy słyszę kłótnie włoskich polityków, odbieram to jako dobre przedstawienie. Wręcz operę z odśpiewaniem arii" - pisze pan w "Moich smokach na dobre i złe". Polscy politycy mogliby się od nich uczyć.

- Włosi uwielbiają się przekrzykiwać. Rywalizują między sobą, kto lepiej farsi vedere, czyli pokaże się na oczach innych. Ale to nie pejoratywne określenie. Włosi chcą tylko zwrócić na siebie uwagę, tak jak aktorzy. Dlatego to zdrowe kłótnie, choć jednak w porównaniu z latami 80. coraz prymitywniejsze. Polscy politycy nie umieją spierać się po włosku. Jestem aktorem i potrafię spojrzeć w oczy. W oczach Polaków widzę nienawiść.

Zobojętnieliśmy na nią? "Myśmy się uodpornili" podkreśla pan w tytule swojej książki, która ukaże się początkiem kwietnia. Na co?

- Na przeciwności losu. Moje pokolenie żyło w biedzie, w innym systemie - i to niesłychanie nas uodporniło. Wy, młodzi, a jako pedagog mam okazję was obserwować, jesteście pokoleniem dość kruchym psychicznie. Łatwo was urazić.

My - jako młodzi - byliśmy zdeterminowani, bo mimo okoliczności chcieliśmy do czegoś dojść. Kiedy dostałem paszport, pomyślałem, że właśnie spełniło się jedno z moich marzeń. Mogłem wyjechać za granicę! Włochy, lata 80., cóż to był za kraj. Jak pięknie wyglądały te ulice, z jaką fantazją Włosi się ubierali. Dzisiaj, żeby gdzieś pojechać, wystarczy tylko poprosić: "Tato, daj euro".

Ale to nie różnice międzypokoleniowe będą tematem pana książki.

- "Myśmy się uodpornili" jest zapisem mojej rozmowy z księdzem Andrzejem Luterem, filmoznawcą i przyjacielem środowiska filmowego. Obaj jesteśmy u schyłku życia, dlatego podsumowujemy je i dyskutujemy na bardzo dorosłe tematy - przemijania i odchodzenia. A przy okazji rozmawiamy o filmach. Czy to potrzebna książka? Po dziennik "Tak sobie myślę", który pisałem w trakcie choroby, sięgnęło ponad 120 tysięcy ludzi. Nigdy bym się nie spodziewał, że moje zapiski będą mogły komuś pomóc. Może i ta rozmowa się przyda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji