Artykuły

Tramwaj bardzo pożądany

Ostatnia bydgoska premiera okazała się bardzo udanym eksperymentem. "Tramwaj zwany pożądaniem" bydgoskiego Teatru Polskiego, to połączenie rozmaitych symboli współczesnego świata z elementami klasycznego teatru.

Podczas spektaklu dobrze bawili się aktorzy, a wraz z nimi publiczność. Dopatrywanie się megaprzesłania w "Tramwaju..." nie ma sensu, chociaż sztuka daje do myślenia. Zza zimnej, trochę tabloidowej fasady, twórcy kierują do publiczności pytania: czym jest pożądanie, miłość, samotność i pokazują, jak różne twarze mogą te stany przybierać u różnych osób. Nie ukrywają jednak, że do poważnych spraw podchodzą z przymrużeniem oka. Stąd w spektaklu dźwiękowiec dostaje po głowie mopem, koty palą papierosy na pralce, sugestywna muzyka, np. z "Love Story", wyśmiewa pseudonamiętność.

Miejscem akcji "Tramwaju..." jest otoczenie domowe. Scena zabudowana została wszędobylskimi telewizorami, scenografię dopełnia sprzęt AGD, puszysty dywan i rozsuwana ściana z pleksi. W takim przewidywalnym raczej wnętrzu spodziewać się można superfajnych ludzi, totalnie wyluzowanych, może jeszcze śpiewających covery starych dobrych przebojów. I oczywiście pojawili się ci fajniacy, ubrani w superfajne ciuchy. Konwencja przyjęta przez reżysera, Wiktora Rubina, i dramaturga Bartosza Frąckowiaka, nie nudzi, a wręcz przeciwnie, z minuty na minutę wciąga coraz bardziej. Zamiast sprawdzonej klasyki twórcy podali teledyskowy przegląd ludzkich zachowań, zaczynając na wyuzdaniu, a na desperacji wynikającej z samotności kończąc. Gdzieniegdzie przebijały się kluczowe fragmenty "Tramwaju zwanego pożądaniem".

Czy młodzi aktorzy udźwignęliby ciężar gatunkowy oryginalnego tekstu T. Wiliamsa? Tego nie wiemy. W nowoczesnej wersji sprawdzili się jednak znakomicie. Prowadzeni ręką młodego reżysera pokazali zupełnie nowy rodzaj ekspresji. Dagmara Mrowiec, do tej pory na scenie jako rozbrykana nastolatka, tu wcieliła się w klasyczną postać, trochę femme fatale. Dobrą grą przykuwała uwagę, choć przed premierą trudno było wyobrazić sobie ją w takiej kreacji. Marek Tynda niedługo wyspecjalizuje się w rolach charakterystycznych. Jego postać geja-pedofila "z górnej półki" była dopracowana, a właściwie dopieszczona aktorsko. Dorota Androsz, zagrała kobietę-ciało, niemyślącą, wpatrzoną jak w obraz w swojego męża, z którym tworzy związek bardziej cielesny niż duchowy. Natomiast Grzegorz Falkowski, grający Stanleya Kowalskiego, był w swej kreacji tak dalece przekonywający, że widzowie opuszczając teatr mogli myśleć o nim jako wyjątkowym chamie i wrednym damskim bokserze. Jedyny mankament polegał tylko na tym, że wyglądał bardziej jak hiszpański macho niż opatrzony i zakorzeniony w świadomości widzów Polak. Na tle tych wszystkich postaci wyróżnia się Blanche zagrana przez Barbarę Kałużną. Wystylizowana na Marlin Monroe jest rozbrajająco naiwna.

Gdyby cały bydgoski "Tramwaj..." był jedną wielką zabawą, oznaczałoby to klęskę. Gdyby pokazano go w konwencji klasycznej, wielu nie zniosłoby takiej dawki dramatu. Z jednej strony seks, komputery, horoskopy, dzikie orgie w pełnym świetle, a z drugiej, dramat człowieka, wyłaniający się ze scenicznego półcienia. Taki właśnie jest współczesny "Tramwaj zwany pożądaniem".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji