Artykuły

Ewa Pilawska: Nie lubię być stawiana pod ścianą

- Gdy do nazwy festiwalu dodałam przymiotnik "nieprzyjemne", jeden z recenzentów kpił: "jest nieprzyjemna dyrektorka, nieprzyjemny festiwal, to co - będziemy wybierać nieprzyjemną aktorkę i aktora"? Ewa Pilawska opowiada o początkach Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, którego jest dyrektorką artystyczną. Rozmowa Izabelli Adamczewskiej w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Izabella Adamczewska: To 25., jubileuszowa edycja Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. I pomyśleć, że z początku był przeglądem spektakli komediowych i farsowych. Jak to się zaczęło?

Ewa Pilawska: Trwał kryzys - to były czasy, kiedy przez chwilę obowiązywały wprowadzone przez Izabellę Cywińską [w latach 1989-1991 minister kultury i sztuki] kategorie dla teatrów: "A", "B" i "C". Jaracz i Nowy dostały "B", Powszechny - "C". Zespół wywalczył zmianę, bo inaczej Powszechny z kategorią "C" zostałby przekształcony w scenę impresaryjną. Chwilę później dyrektorem został Maciej Korwin, który miał za sobą trudne doświadczenia z Opola. Nie ukrywał, że czas w Powszechnym to dla niego pewien okres przejściowy. Z mojego punktu widzenia dobrym duchem Teatru Powszechnego była ówczesna żona Maćka, Małgosia Skoczylas, aktorka pochodząca z cenionej aktorskiej rodziny. Dzięki niej wiele inicjatyw ujrzało światło dzienne. Bardzo ich oboje lubiłam.

Moje początki w Powszechnym przypadły na specyficzny moment mojego życia. To był czas, kiedy najbardziej chciałam być z moim synem, tymczasem z różnych stron napływały propozycje: z teatrów w Łodzi, we Wrocławiu... W trakcie mojego urlopu wychowawczego zadzwonił Maciek Korwin i zaproponował współpracę. Wiele miesięcy odmawiałam Potem szkoła filmowa, z którą świetnie mi się współpracowało przy ich festiwalu, poprosiła mnie, żebym pomogła im przenieść Festiwal Szkół Teatralnych do Powszechnego. W końcu się zgodziłam. Zostałam zastępcą Maćka, zaproponowałam między innymi stworzenie nowego festiwalu, który da nadzieję temu miejscu. I tak się to zaczęło.

Czyli festiwal powstał jako plan ratunkowy dla Teatru Powszechnego.

- Tak. Chciałam pokazać, że to atrakcyjne miejsce, w którym warto bywać i do którego przyjeżdżają ciekawe spektakle. Pierwsze edycje to głównie komedie i farsy. Taki przegląd permanentny, rozciągnięty na kilka miesięcy. Jedna edycja się kończyła, zaczynała się następna. Pieniędzy nie mieliśmy prawie wcale, na pierwszą edycję dostałam 5 tysięcy złotych i do dyspozycji nieodpłatnie hotel urzędu miasta. Ceny biletów były bardzo wysokie... Ale okazało się, że bingo! Teraz spektakle między innymi z Warszawy goszczą w Łodzi często (np. w Teatrze Muzycznym), ale wtedy nie było konkurencji. Wiedziałam, że festiwal będzie się zmieniał, ale przed nami była długa i kręta droga.

Kiedy nadszedł ten moment? Jak to się stało, że w festiwalowym programie są spektakle Lupy, Klaty, Strzępki i innych najpopularniejszych reżyserów?

- Pierwszą jaskółką zmian były "Opowieści lasku wiedeńskiego" Ödöna von Horvátha w reżyserii Agnieszki Glińskiej z Ateneum. W recenzjach pisano, że to "taki mroczny spektakl" Kiedy do nazwy festiwalu dodałam przymiotnik "nieprzyjemne", jeden z recenzentów kpił: "jest nieprzyjemna dyrektorka, nieprzyjemny festiwal, to co - będziemy wybierać nieprzyjemną aktorkę i aktora"? Mówiono: skoro coś jest dobre, po co to zmieniać? Próbowano wyśmiać moją koncepcję, ale według mnie teatr to nie skansen. Na szczęście Krystian Lupa uwierzył - może wyczuł uczciwy przekaz? To właśnie edycja, podczas której pokazaliśmy jego "Rodzeństwo" i "Kalkwerk", była przełomowa. Publiczność, która wolała pierwsze, nieskomplikowane edycje, odeszła, ale pojawili się inni odbiorcy.

W festiwalowym wstępniaku skarży się pani na "syndrom apaszki".

- Miastu powinno zależeć na stabilnej polityce kulturalnej. Takiej jak na przykład w Krakowie, gdzie władze widzą potrzebę wspierania różnorodnych scen. A w Łodzi wielokrotnie odczuwaliśmy na własnej skórze, że zmiana urzędnika niesie za sobą całkowite przerwanie ciągłości. To nieustające ryzyko - wystarczy zmiana apaszki albo krawata urzędnika, a grupa rządząca zmienia priorytety. Może za kilka lat ze względu na brak stabilnego finansowania Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych zacznie się uwsteczniać? Zastanawiam się, czy aby na pewno urzędnicy mają te same priorytety co widzowie...

To ciekawe, że akurat ministerstwo bardziej wierzy w łódzki festiwal niż magistrat. Dostaliście najwyższe dofinansowanie w kategorii teatr: aż 400 tys.

- Ministerstwo zawsze w nas wierzyło, z miastem rozmowy bywały boleśniejsze. Bądźmy dumni, że dorobiliśmy się w Łodzi tak cenionego w Polsce festiwalu. Ale, "dla równowagi", w tym roku miasto zlikwidowało naszą dotację podmiotową na festiwal. Owszem, na razie mamy milion złotych w formie dotacji celowej, ale nie wiadomo, jak będzie dalej.

Urzędnicy od kultury mówią, że nie ma powodów do niepokoju - wierzę im, ale wiem też, że nie będą wieczni. A jeśli ich następcy stwierdzą, że festiwal jest niepotrzebny?

Chodzi mi o to, że dotacja powinna być stała i uniezależnić teatr od "zmian apaszki". Proponowaliśmy wpisanie festiwalu w statut Powszechnego czy zawarcie umowy wieloletniej - wydział kultury wszystkie te propozycje odrzucił. Argument? Bo Festiwal Łódź Czterech Kultur ma dotację celową, w związku z tym my też powinniśmy. Ale to przecież są zupełnie inne wydarzenia!

Jak to jest być kobietą dyrektorem?

- Normalnie, płeć nigdy mi nie przeszkadzała - choć rzeczywiście jest nas niewiele. Mówi się, że kobiety bardziej angażują się jako szefowe. Wiem, że na pewno nie jest łatwo być szefem w ogóle. Ludzie boją się odpowiedzialności za własne życie, a co dopiero w przestrzeni pracy. Bardzo często chowają się za swojego szefa - na niego spadają konsekwencje porażek i wszelkich złych decyzji współpracowników. Do niego należą trudne decyzje, to on musi mierzyć się z zazdrością i przejawami niechęci. Sukces ma wielu ojców, klęska jedną matkę.

Pani syn został teatrologiem?

- Piotr kocha teatr i jest teatromanem, ale studiował matematykę aktuarialną i został aktuariuszem. Syn towarzyszył mi w większości podróży teatralnych, byliśmy praktycznie nierozłączni. Zostałam dyrektorem Teatru Powszechnego, kiedy Piotr poszedł do pierwszej klasy, miał 6 lat.

To był czas, kiedy niespodziewanie zostaliśmy sami, problemy w życiu prywatnym i w teatrze nawarstwiły się, tsunami z każdej strony! Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, że to wytrzymałam.

Ale najważniejszy był i jest zawsze dla mnie Piotr - do dziś bardzo się przyjaźnimy, codziennie rozmawiamy. Był ze mną we wszystkich najtrudniejszych chwilach, niesamowicie mnie wspierał. On też zawsze mógł liczyć na mnie. Obdarzamy się przyjaźnią i miłością bezwarunkową. Czasem pytam go, czy nie zrobiłam mu krzywdy taką dawką teatru - twierdzi, że nie. Powiedział: "Mamo, miałem piękne dzieciństwo i młodość, dzięki tobie intensywność życia, podróże, teatr i sztukę mam we krwi. Mam co przekazać swojemu dziecku". Teraz Piotr ma 30 lat, ukochaną żonę Kasię, oboje mają ciekawe i odpowiedzialne zawody. Dzień po ślubie i przyjęciu weselnym najbliższą rodzinę zaprosili do siebie na śniadanie. A kiedy już wszyscy rozjechali się do domów, z inicjatywy mojego syna poszliśmy w trójkę wieczorem do teatru. Wracając do Łodzi, czułam, że przez lata warto było pokonywać to wszystko, co wydawało się niemożliwe do pokonania. Było coś ulotnego i wzruszającego, kiedy właśnie wtedy szłam wspólnie z Kasią i Piotrem do teatru.

Teatr fascynuje mojego syna. Kiedy graliśmy na festiwalu "Rodzeństwo" i "Kalkwerk", Piotr poszedł za kulisy z książką Lupy z prośbą o dedykację. Rozmawiali o Bernhardzie, a na koniec Lupa zapytał go, co studiuje. Odpowiedział, że jest w gimnazjum. Do dziś pamiętam, jaka cisza zapadła w garderobie.

Dom nie przeszkadzał pani w karierze?

- W życiu! Nigdy! Dom zawsze był i jest dla mnie najważniejszy. Gdy Piotr miał "biały tydzień" po pierwszej komunii, zaproponowano mi zgłoszenie kandydatury do zarządu Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów. Wymagana jednak była moja obecność. Odmówiłam, bo chciałam być z synem. Nigdy nie opuściłam żadnego jego występu, egzaminu ani jakiegokolwiek istotnego momentu w jego życiu. Gdy uczył się jazdy na nartach, też zapinałam pierwsze narty (choć miałam ponad 40 lat!) i pobierałam lekcje u góralki w Gliczarowie. Tak było ze wszystkim - szliśmy razem. Na zawsze pozostanie mi smak całego życia i wszystkich chwil. To wartość, która buduje człowieka. Choć pojawiało się sporo różnych propozycji zawodowych, zawsze wiedziałam, że najważniejsza jest moja rodzina; najważniejsze, żeby nie zgubić życia. Piotr miał również niezwykłą przyszywaną babcię, panią Marię (obie babcie mieszkały daleko, jedna w Szczecinie, druga w Rzeszowie), która była przyjacielem naszego domu i bardzo nas wspierała. Bardzo ją kochaliśmy.

Miałam dom w Łodzi, ale bardzo ważni dla mnie ludzie - moi rodzice oraz wujostwo - mieszkali daleko. Mimo to regularnie ich odwiedzałam. Zawsze śmiali się, że 2-3 dni ze mną dają im ilość wspomnień, energii, wrażeń, które wypełniają czas do następnego przyjazdu. Podróże do Szczecina na pewno były wyczerpujące - 900 km w obie strony pokonywane w wolny weekend, a następnego dnia zajęcia! Piotr, jeśli tylko mógł, niemal zawsze towarzyszył mi w podróżach do dziadków i wujostwa, którzy kochali go i byli z niego nieprawdopodobnie dumni. Piotr nie był "wnukiem od czekoladek i herbaty z dziadkami". Pomagał im - sprzątał, robił zakupy na kolejny miesiąc. Jak można dobrze wychować dziecko, nie ucząc go szacunku i empatii wobec osób starszych? Przecież wszyscy jesteśmy śmiertelni, a starość to przywilej. Choć nie zawsze jest łatwo, wszystko można ze sobą pogodzić. Na tym moim zdaniem polega życie, miłość, rodzina...

Opiekowałam się moimi bliskimi. Tato przeprowadził się w ostatnim czasie do Łodzi. Powiedział mi, że z trójki jego dzieci każde jest zupełnie inne, a ja od dzieciństwa byłam najbardziej "dzielna i samodzielna". Odszedł trzy lata temu w wieku 84 lat, a mama, która pozostała w Szczecinie (gdzie mieszka moja starsza siostra wraz z rodziną) - odeszła na początku tego roku. Rozmawiałam z mamą kilka razy dziennie, uwielbiała dzwonić do mnie w nocy i słuchać opowieści, co się zdarzyło minionego dnia. W trakcie ostatnich świąt żona Piotra powiedziała, że nie wyobraża sobie wigilii innej niż z rodziną w Radomiu, z którego pochodzi. Spędziliśmy więc ten czas wspólnie z rodziną Kasi, ale kilkadziesiąt godzin później byliśmy w podróży do Szczecina, aby choć część świąt spędzić z moją mamą. Była szczęśliwa, że Piotr, który dwa tygodnie wcześniej wrócił z kontraktu zagranicznego, poprawia jej poduszki i krząta się po mieszkaniu, a Kasia zmienia opatrunki, że jesteśmy wszyscy razem. Kiedy się żegnaliśmy, obiecałam jej, że będę na jej 80. urodzinach. Kilka dni później mama odeszła - po prostu zasnęła. Wiedziała, że dotrzymam słowa - pochowaliśmy ją w dniu 80. urodzin.

Dlaczego o tym mówię? Bo jeśli chcemy, zawsze możemy być w ważnych dla naszych bliskich momentach.

Wybór zawsze należy do nas. Nie rozumiem usprawiedliwień typu: "mam dużo pracy, nie mam czasu na rodzinę". To absurd i wymówka. Wszystko można pogodzić. Na sprawy zawodowe przychodzi właściwy czas, czasem plany warto odłożyć na później. Niedawno po raz drugi zostałam wiceprezesem Unii Teatrów Polskich - taka kolejność była najlepsza. Dom, rodzina jest moja twierdzą, ale proszę - wróćmy do teatru.

Rozmawiamy dzień po rozpoczęciu sprzedaży biletów na festiwal. Przed kasą jak zwykle tłumy. Widziała pani znajome twarze?

- Mnóstwo. Przyjaciół z łódzkiej teatrologii, znajomych, ale też teatralnych "znajomych - nieznajomych", czyli osoby, które kojarzę tylko z wyglądu - właśnie z festiwalu. Bardzo mnie cieszy, że są ludzie, którzy - mimo sprzedaży online - wolą przyjść do teatru osobiście. Mamy przyjemność ze wspólnej kawy, nawet ajent w kawiarni specjalnie na tę okazję przygotowuje pyszne ciasta - ten dzień zawsze jest magiczny. Jest rodzinnie, to naprawdę wspólnota.

Pytam o to, bo tematem tegorocznej edycji festiwalu jest publiczność. Życie teatralne jest dziś strasznie upolitycznione, mnóstwo energii zmarnowano na sprawę Cezarego Morawskiego. Czy widz wciąż ma znaczenie?

- Najważniejszy jest widz. To, co się wydarzyło w Teatrze Polskim we Wrocławiu, pokazuje, jak jedną nieprzemyślaną decyzją można zniszczyć fantastyczny teatr. Przyznam, że jestem zmęczona polityką. Czuję przesyt. Nie lubię być zawłaszczana, nie chcę się opowiadać po którejś ze stron. Oczywiście mam swoje zdanie, ale nie lubię być stawiana pod ścianą. Ostatnio na posiedzeniu zarządu Unii Teatrów rozmawialiśmy o konkursach na dyrektorów. Z założenia konkurs miał być ostatecznością w sytuacji, kiedy władza nie ma dobrego kandydata. Tymczasem konkursy, których uczciwość jest wątpliwa, pomagają władzy zrzec się odpowiedzialności za wybór. Trzeba zadbać o właściwe zapisy w projekcie rozporządzenia ministra kultury w sprawie konkursów na kandydatów na dyrektorów instytucji kultury. Kryteria wyboru powinny być transparentne, jednoznaczne i jasne dla wszystkich, a nie pisane pod konkretnego kandydata. Jestem wielką zwolenniczką powrotu do prac nad ustawą o teatrach. Teatr jest wymagającą i pochłaniającą przestrzenią, warto ocalić jego wyjątkową tkankę.

W programie 25. edycji FSPiN widać, że artystycznie polityka też wpływa na teatr. Polskość na scenie rządzi: Strzępka-Demirski, Rymkiewicz...

Teatr był i będzie blisko polityki. "Makbet" zawsze wybrzmi współcześnie, Mrożek i Gombrowicz też.

Nie trzeba dosłowności ani publicystyki, aby teatr komentował rzeczywistość. Pytanie, czy stanowisko forsowane będzie nachalnie, czy temat potraktowany zostanie inteligentnie, wielopoziomowo. Jeśli rozmawia się z odbiorcą po partnersku, wsłuchując się w drugą stronę, dialog trwa. 25-lecie festiwalu to dobry moment, żeby zastanowić się nad wspólnotą. Widzowie są naszymi partnerami, to oni współtworzą festiwal. Dlatego nie musimy, jak niektórzy, rozdawać w ostatniej chwili biletów na wolne miejsca. Publiczność jest sensem uprawiania sztuki. Jeśli nie ma odbiorcy, błąd leży po stronie artysty. Nie wierzę w komunikaty typu: "my jesteśmy niezrozumianymi artystami, to druga strona jest niewyedukowana".

Powszechny zatrudnia wielu młodych aktorów, tuż po szkole. Jaki jest ich stosunek do zawodu?

- W Powszechnym mamy wielopokoleniowy zespół, a każdego roku przychodzą młodzi aktorzy. Są pochłonięci teatrem - nasza intensywność grania bardzo im odpowiada. Dzięki temu bardzo się rozwijają. Oczywiście, po kilku latach pracy w teatrze przynosi to efekty. Młodzi aktorzy dostają propozycje w filmach i serialach - ostatnio na przykład Kasia Grabowska w TVN czy Marta Jarczewska w Polsacie. Bardzo im kibicuję - jak wszystkim, którzy pracują, rozwijają się i ponoszą odpowiedzialność za swoje życie.

Tradycyjnie w ramach festiwalu będzie można obejrzeć dwa spektakle Teatru Powszechnego.

- Stała dotacja pozwala na produkcję prapremier na festiwal. Współpraca z wybitnymi reżyserami jest dla naszego zespołu bardzo ważna i rozwijająca artystycznie. Festiwal poszerza też spectrum gatunku komediowego, w którym się specjalizujemy. Na przykład koprodukcja z Komuną Warszawa była niesamowitym doświadczeniem zarówno dla nas, jak i dla eksperymentującego Grzegorza Laszuka, który mówił, że doświadczenie komediowe naszych twórców było dla niego wielkim odkryciem i inspiracją. W tym roku pokażemy koprodukcję z Teatrem Współczesnym w Szczecinie, zaprosiłam do realizacji Annę Augustynowicz. Czytałyśmy różne teksty, obie zachwyciłyśmy się "Wracaj" Przemysława Pilarskiego, zwycięskim tekstem z gdyńskiego Raportu.

Po raz kolejny w Powszechnym pracuje duet Paczocha i Orzechowski.

- Po "Tangu Łódź" szukaliśmy innych łódzkich tematów, ale gdy ogłoszono, że 2019 będzie rokiem Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, zdecydowaliśmy, że to znakomity temat na sztukę. To ważna i fascynująca postać.

Pojawiły się już jakieś nieplanowane problemy?

- Każda z dotychczasowych edycji była okupiona stresem i mogłabym przytaczać wiele historii. Kiedy prezentowaliśmy "Czekając na Godota" w reżyserii Antoniego Libery (spektakl z Teatru Narodowego), dostałam telefon, że Zbigniew Zamachowski ma kontuzję kręgosłupa. Gdyby nie pomoc Wojskowej Akademii Medycznej, trzeba byłoby spektakl odwołać - ale udało się. Zamachowski do dziś mówi, że w Łodzi trafił na lekarza życia. Zawsze w trudnych sytuacjach pojawiali się ludzie, którzy chcieli nam pomóc. Nad naszym festiwalem czuwa "dobry anioł" i mam nadzieję, że tak będzie nadal.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji