Artykuły

Rafał Zawierucha o dzieciństwie i pracy z Tarantino

- Kontrowersje wokół Polańskiego? Nie doświadczyłem ich w USA ani razu. Ja zresztą nie chcę oceniać jego życia. To dla mnie genialny reżyser, postać - opowiada Rafał Zawierucha, który zagrał reżysera "Noża w wodzie" w "Once Upon a Time in Hollywood" Quentina Tarantino.

Odkąd Rafał Zawierucha dostał rolę u Tarantino, stał się najgorętszym - obok Joanny Kulig - polskim nazwiskiem w Hollywood. Oby proroczym!

Podczas rozmowy wypatruję w jego twarzy podobieństw do Romana Polańskiego, w którego wciela się w "Once Upon a Time in Hollywood" (premiera światowa 25 lipca, polska - 9 sierpnia). Coś w tym jest. A może to tylko ten czarny golf?

Sława była o krok już osiem lat temu. Urodzony w Krakowie kielczanin miał 24 lata i studiował na warszawskiej Akademii Teatralnej, gdy dostał rolę u Andrzeja Barańskiego. Główną. Po kilku serialowych epizodach wydawało się, że złapał Pana Boga za nogi. Jednak film "Księstwo" mimo dobrych recenzji nie stał się motorem jego kariery.

Ale on cały czas działał. Pojawił się m.in. w "Obywatelu" Jerzego Stuhra, "Jacku Strongu" Władysława Pasikowskiego, "Mieście 44" Jana Komasy, "Powidokach" Andrzeja Wajdy. Najmocniej zapadła w pamięć drugoplanowa rola Romualda Cichonia w "Bogach" Łukasza Palkowskiego.

Grał w kilku serialach ("Pakt", "Przepis na życie"). Nie rezygnował z teatru, do dziś jest w zespole Teatru Współczesnego w Warszawie. Dla Canal+ nagrywał programy "Europa filmowa" i "Polska filmowa", a ostatnio - już po planie u Tarantino - "Zawierucha w Hollywood".

Dzięki roli Polańskiego u reżysera "Pulp Fiction" dostał już kilka kolejnych propozycji w Stanach Zjednoczonych, w tym jedną rolę główną. O polskich planach nie może mówić za dużo. - Będzie się działo - uśmiecha się tylko. Na razie można go słuchać w animacji "Corgi, psiak Królowej" (premiera 1 marca).

Dlaczego tak spodobał się Amerykanom? Ma bezpretensjonalność i energię, którą wielbią. Jest czarującym gadułą i mistrzem dygresji. Od razu rzuca się w oczy jego bezpośredniość i serdeczność. Anegdoty o spotkaniach z DiCaprio czy Pittem brzmią w jego ustach nie jak bufonada, ale opowieść człowieka, który właśnie spełnił wielkie marzenie. Niesiony impetem sukcesu marzy coraz odważniej.

Anna Tatarska: Andrzej Barański, u którego grał pan pierwszą dużą rolę, zasugerował, że sukces zawdzięcza pan dobrym układom z "górą". Pana tata, organista kościelny, miał "zamówić" panu tę całą karierę.

Rafał Zawierucha: Dotknęła pani czegoś bardzo ważnego dla mnie. Niedawno wracałem w nocy z festiwalu w Berlinie do Warszawy. Wchodziłem niemal prosto na nagranie dla Canal+, ale miałem jeszcze kwadrans, więc zamknąłem oczy, puściłem muzykę. Miałem flashback: zaczęły mi się pojawiać różne twarze, od Barańskiego przez Wajdę, Hoffmana, po Tarantino, aktorów z planu. Ludzie, których poznałem wczoraj, przedwczoraj, dziwne twarze, sytuacje niestworzone, historyczne. Na koniec pojawił się mój tata, przytulał mnie. I się rozpłynąłem.

W tym, co się dzieje, jest dużo mojej pracy. Dużo determinacji, by iść do przodu krok po kroku, będąc fair wobec siebie i innych. Ale "góra" też maczała w tym palce, jestem pewien. Mogę nawet podać w procentach: warsztat to 60 proc., 15 proc. - talent, 10 proc. - szczęście, a reszta to Ten na górze. Tylko ważne, żeby do polityki tej "góry" nie mieszać.

Barański pamiętał, że miał pan na planie niesamowite wsparcie rodziny. "Próbuj, potykaj się. Nieważne, co się stanie, my tu jesteśmy".

- Moja wiara w siebie to wynik wychowania. Zawsze wiedziałem, że muszę walczyć o swoje. Zawsze z pokorą. Znałem swoje miejsce w szeregu, ale odkąd pamiętam, chciałem poza nie wychodzić, być wyżej. Kiedy byłem dzieciakiem, mój dziadek powtarzał mi: "Szanuj każdego", nieważne, kim jest. Moi dziadkowie nie byli profesorami, pochodzili ze wsi. Prości ludzie. Ale nie prostacy.

To nie to samo.

- Prosty człowiek dotknął ziemi, wie, jak ta ziemia pachnie. Ma ręce zorane robotą, daje innym ludziom chleb. Zawsze było mówione: "Pamiętaj, pokora!". Co to jest ta pokora? Dużo się nad tym zastanawiałem.

Wnioski?

- Miałem 16 lat, kłóciliśmy się ze starszym bratem, wyzywaliśmy: "Ty gówniarzu, ty gnoju". I ja mu wyjechałem: "Ja przynajmniej mam pokorę!". A on: "A co to jest dla ciebie pokora? Przecież to znaczy, że znasz miejsce w swoim szeregu". A ja na to, że pokora to prawda o sobie.

Nastoletniość to był trudny czas?

- Moi rodzice prowadzą rodzinny dom dziecka. Wtedy akurat wzięli dzieciaki. Zbuntowałem się. Moje starsze rodzeństwo już się wyprowadziło, zostałem sam, a tu do domu przychodzi ośmioro intruzów. Nie znam ich, nie wiem, dlaczego mówią do mojej mamy "mamo", a do mojego taty "tato". Ja mam im pomagać w lekcjach? Dwa tygodnie łaziłem z tabliczką "nie rozmawiam". Mimo że wcześniej oczywiście rodzice pytali, czy się zgadzamy.

W domu było gwarno. Dziś też lubi pan żyć wśród ludzi.

- Jestem towarzyski, do tego typ kaowiec. Uwielbiam organizować różne wydarzenia, czy to wigilię w teatrze, jajeczko, spotkanie w pracy i po pracy. To się zaczęło jeszcze w domu. Pamiętam, jak miałem fazę na restaurację. Wstawałem przed wszystkimi, robiłem buźki z keczupu na kanapkach, nakrywałem do stołu i wołałem wszystkich na śniadanie.

Wiele cudownych dzieci Hollywood zeszło z dobrej drogi, bo brakowało im tego wsparcia i już wspomnianej pokory.

- Kiedy spojrzeć na historie Leonardo DiCaprio, Brada Pitta, Quentina Tarantino, to są to ludzie z trudną przeszłością.

"Księstwo" to była pierwsza główna rola. Był rok 2011. Miał być wielki przełom i...

- Film wyleciał z konkursu głównego festiwalu w Gdyni. Andrzej Barański miał jakiś konflikt z jury rok przed filmem. Powiedzieli: jak ty nam zrobiłeś tak, to my tobie zrobimy tak. I zrobili. "Księstwo" pojechało na festiwale do Montrealu, Kalkuty, Los Angeles, San Rafael, na Goa. I do Karlowych Warów, gdzie pokazali je w głównym konkursie, choć szef Instytutu Kultury w Pradze osobiście pisał do szefostwa, żeby tego filmu nie brali, bo w złym świetle pokazuje Polskę i Polaków.

W każdym razie przełomu nie było. Był pan rozczarowany?

- Nie, to nie była porażka. Zagrałem główną rolę. To była dla mnie wyjątkowa praca, miałem przecież zaszczyt pracować z takim reżyserem.

Co się działo potem? Nie słyszeliśmy o panu za dużo.

- A dla mnie to był niezwykle intensywny czas. Prowadziłem programy "Polska filmowa" i "Europa filmowa", miałem ponad 200 gości. Jerzy Hoffman opowiadał mi o Łomnickim, moim idolu, Robert Więckiewicz o "Ziarnie prawdy", Jacek Bławut o "Jeszcze nie wieczór". Potem byli współtwórcy filmów takich jak "Monachium", "Ojciec chrzestny", "Morderstwo w Orient Expressie", "Jak obsługiwałem angielskiego króla"... Wielu osobom kojarzyłem się głównie z serialem "Przepis na życie". Nie mam z tym problemu. Do każdej roboty podchodzę tak samo, czy to jest rola sprzątacza, czy Ozryk w "Hamlecie".

Dyrektor Teatru Współczesnego Maciej Englert pogodził się z wyjazdowym trybem pracy swojego aktora?

- Porozmawiałem z panem dyrektorem: nie mogę mówić, co to jest, ale chcą mnie do Hollywood. Powiedział, że muszę podpisać urlop bezpłatny. Podpisałem, wróciłem po trzech miesiącach, na chwilę. I znowu pojechałem z programem telewizyjnym do Hiszpanii, Portugalii, potem były Stany i tzw. wrap party - impreza kończąca kręcenie filmu Tarantino.

Dwa dni przed imprezą zadzwonił do mnie reżyser Barry Andersson i zaproponował rolę. Znałem scenariusz, ale zaszwankowało wi-fi i nie usłyszałem, jaka to rola, zgodziłem się w ciemno. Dopiero kolega z planu od Tarantino, który się zna z Barrym, powiedział mi, że główna.

Mógł pan w Hollywood być sobą czy musiał pan trochę grać, udawać?

- Nie było sytuacji, żebym się musiał wstydzić, że jestem z Polski albo że idę do kościoła. Tam ktoś idzie na medytację, ktoś do synagogi. W Hollywood jest też mnóstwo przyjezdnych, narodowości trzymają się razem i sobie pomagają. Polaków też jest wielu, pracują jak szaleni. Wspaniali operatorzy, producenci, aktorzy. Każdy próbuje. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy.

Mam wrażenie, że marzymy o tych polskich karierach za granicą, ale jak już się komuś uda, zaraz musi go oblać zimny medialny prysznic.

- To jest ta mentalność spod znaku: "Nie wychylaj się za bardzo. Lepiej chodź tu do nas na dół". Zamiast zazdrościć, lepiej byłoby im pogratulować. Komu się nie podoba jego życie, niech zrobi coś, by je zmienić, a nie narzeka.

Podobno nie spotkał się pan nigdy z Romanem Polańskim, którego gra pan u Tarantino. Dlaczego?

- Przygotowywałem się do grania postaci, nawet nie śmiąc się odezwać do Romana Polańskiego. Gdyby to zaproponowała produkcja czy sam reżyser, pewnie doszłoby do spotkania. Ale oni tego nie szukali. Zaufałem im. Przygotowałem się, czytając wywiady, jego książkę, na podstawie rozmów z ludźmi, którzy go znają.

A co z kontrowersjami towarzyszącymi Polańskiemu w USA?

- Nie doświadczyłem ich ani razu. Ja zresztą nie chcę oceniać jego życia. To dla mnie genialny reżyser, postać. Poza tym "Once Upon a Time in Hollywood" to historia o aktorze Ricku Daltonie oraz jego dublerze Cliffie Boothie, granych przez Leonardo DiCaprio i Brada Pitta.

Jak wyglądało pierwsze spotkanie z DiCaprio? Było gwiazdorzenie?

- Nie! Dla tego spotkania ważna jest historia, która wydarzyła się kilka lat wcześniej. W ramach programu robionego dla Canal+ Discovery miałem się spotkać z Ridleyem Scottem. Rozmawiałem o tym z Mikołajem Chroboczkiem, kolegą z Teatru Współczesnego, który jest świetnym filmoznawcą. "Wiesz, że Scott, tworząc >>Obcego<<, bazował na obrazach Geigera, a Geiger inspirował się Szukalskim?". Zaraz googluję, kto to Stanisław Szukalski. Superciekawy gość, inspirujący zawodowo, artystycznie. Ale zapominam, wylatuje mi z głowy.

Temat wraca w połowie 2018 r. Oglądam przypadkiem wyprodukowany przez DiCaprio film "Walka: życie i zagubiona sztuka Szukalskiego". Zaczynam sklejać fakty - przecież artysta był jego przyszywanym dziadkiem, przyjacielem rodziny, Leo zadedykował mu rolę w "Titanicu". Kilka miesięcy później jestem na planie "Once Upon...". Przyszedłem zmierzyć kostium. DiCaprio właśnie skończył zdjęcia, ma przerwę. Podchodzę i mówię: "Cześć, jestem Rafał Zawierucha, jestem aktorem z Polski i gram zaszczytną rolę Romana Polańskiego". "Cześć, jestem Leo". "Słuchaj, muszę ci od razu powiedzieć o Szukalskim". "A skąd ty znasz Szukalskiego?". "Bo czy ty wiesz, że Ridley Scott...". Zatem moja pierwsza rozmowa z DiCaprio dotyczyła Szukalskiego.

Nie może pan na razie mówić o filmie Tarantino. Ale może uda mi się wyrwać parę słów o Margot Robbie, która gra w filmie Sharon Tate?

- Wspaniała osoba i niezwykła osobowość. Ona jest dzisiejszą Marilyn Monroe, w dobrym znaczeniu. Zna świat. Wszyscy ją kochają, i faceci, i kobiety. Czysto, bez podtekstów, na zasadzie dotknąć, uściskać, spotkać, uśmiechnąć się. Margot szanuje drugiego człowieka. Jest bardzo profesjonalna i cudownie zwichrowana. Roztoczyła wokół mnie atmosferę wsparcia. Byliśmy zespołem, zresztą tam każdy wie, że wszyscy grają do jednej bramki.

Na jakiej pozycji gra w tym zespole Tarantino?

- To reżyser, który tworzy swoją własną rzeczywistość. Kiedy pada słowo "Akcja!", czujesz, że przenosisz się do innej rzeczywistości, zwyczajny świat znika. On uwielbia swoją pracę i ta moc, to zaangażowanie udzielają się aktorom.

Za czym będzie pan tęsknił?

- Żeby znowu tego doświadczyć. Będę wracał myślami do tak innego podejścia, niesamowitej higieny pracy, szacunku dla każdego człowieka. Tam stoją za tobą warunki, które są wynegocjowane przez związek zawodowy, gildię. Na planie nie pada żadne zbędne słowo, każdy zna swoje miejsce. Każdy jest gotowy, by na 1000 proc. wskoczyć w pracę całym sobą. Robert Więckiewicz powiedział mi na premierze serialu "1983": "Zawierucha, tego, co przeżyłeś, nikt ci nie zabierze". I tak jest. To jest niesamowity zaszczyt, że mogłem tego doświadczyć. Kiedy zaczynam o tym opowiadać, to aż klepię się po twarzy, takie to było dobre. Zagrałbym tę rolę jeszcze dziesięć razy. Sto razy.

Bariera językowa pokonana? Można myśleć o karierze za oceanem na poważnie?

- Dawno temu chodziłem na różne kursy, ale dopiero obecność wśród ludzi, którzy mówią po angielsku cały czas, sprawiła, że zakochałem się na nowo w tym języku. I zadurzyłem w amerykańskim akcencie. Pomogła też rola w kolejnym filmie, zdjęcia w Minneapolis. Robiłem błędy, cały czas robię, ale poprawiam się, nie wstydzę. Będzie lepiej.

Jak na pana wołają za oceanem - Zawierusza? Zawieruka?

- Zawierucza. Na początku przedstawiałem się, tłumacząc swoje imię na angielski, Rafael, bo łatwiej. Ale mnie zganili. Teraz już się nie waham. Podaję rękę i mówię: "Cześć, jestem Rafał, Rafał Zawierucha".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji