Teatry Warszawskie
Teatr Komedja: Bęben komedja w 4-ch aktach P. Vebera i H. de Gorssea
Serwują ci oto taką solidną, przedwojenną komedję. Wszystko tam szło jak spłatka. Zidjociałe i staropanieńskie ciotki postanowiły wydać zamąż młodziuchną siostrzenicę. A wiecie dlaczego? Ponieważ malowała w jasny dzień nagiego mężczyznę (notabene sześcioletniego). Aliści staropanieński gust stanął w jaskrawej sprzeczności z gustem siostrzenicy. Wobec tego ucieczka do Paryża i schronienie się w domu pewnego, poznanego przelotem mistrza, uwielbianego teraz w świecie malarskim. W dziecięcem serduszku budzi się miłość, a raczej pragnienie miłości. Niestety mistrz dźwiga na swych barkach niemal pięćdziesiątkę. I sercowe nieporozumienie dzieweczki kończy się szczęśliwie zaślubieniem towarzysza lat dziecinnych.
Wszystko w porządku, ale cztery akty to nie bagatela, zwłaszcza jeśli akcyjka jest nikła. Zręcznie zamotany wątek, pod koniec trzeciego aktu zaczyna się rwać zlekka. Co chytrzejszy widz kombinuje, że starzejący się mistrz nie połknie znakomitego kąska w postaci rozkosznego "bębna".
Akt czwarty, chociaż krótki, dość długi, aby ujawnić, że autorom niekoniecznie udało się wybrnąć obronną ręką z bigosu, który sami nawarzyli.
Jakkolwiek rzecz się ma, nie ulega wątpliwości, że nietylko przez cztery, lecz bodaj przez wię cej nawet aktów podziwiać można takiego bębna jak p. Malicka, zwłaszcza że i pozostali dzielnie jej sekundowali. Ale... ale gdzież się do licha podział Junosza? Szanowna dyrekcjo, czyto się godzi tak uwodzić publiczność, która przykładnie opłaciła bilety, łącznie z podatkiem magistrackim? Jako żywo, mogę ręczyć: wymieniony na afiszu Junosza przez cały wieczór nie ukazał się na scenie. A jeśli nawet przypadkowo był, to tak mistrzowsko skrył się za brodą p. Delanoy, pozatem członka Instytutu, że nie wytropiło by go tam najbystrzejsze oko pensjonarki. Zresztą podobno ten Delanoy łudząco przypominał kogoś znanego z bruku warszawskiego. Tak czy owak rozkosznie było patrzeć jak kreacja ta porwała i serdecznie zabawiła osiwiałych w znojach poważnych krytyków i teatromanów.
Wczorajszy wieczór w Komedji należy zaliczyć do zupełnie udatnych, chociaż, co prawda, wolelibyśmy wznowienie jakiej swojszczyzny.
Dopełnił się ostatecznie koniec legendy o jednostronnym "uwodzicielskim" talencie p. Stępowskiego, który już w "Tym, którego biją po twarzy" zabłysnął jako pierwszorzędny aktor charakterystyczny. Podobno niejedno takie nieporozumienie gwałtownie domaga się zdemaskowania.