Artykuły

Szymon Komasa - zakochany śpiewak Orfeusz

- To, co szczególnie mi się podoba w propozycji Magdaleny Piekorz, to poetyckie powiązania akcji dramatycznej z baletem i choreografią Jakuba Lewandowskiego - mówi Szymon Komasa przed premierą "Orfeusza i Eurydyki" w Warszawskiej Operze Kameralnej, w rozmowie z Anną S. Dębowską w Co Jest Grane 24.

Baryton, który z równym powodzeniem śpiewa opery i piosenki Mieczysława Fogga. Szymon Komasa, jeden z najzdolniejszych polskich śpiewaków, po występach w Stanach Zjednoczonych i wydaniu płyty z polskimi pieśniami wcieli się w Orfeusza w Warszawskiej Operze Kameralnej.

"Orfeusza i Eurydykę" - barokową operę Christopha Willibalda Glucka, w Warszawskiej Operze Kameralnej przygotowuje Magdalena Piekorz, reżyserka filmowa i teatralna. Kierownictwo muzyczne objął skrzypek i dyrygent Stefan Plewniak. Premiera 2 marca.

ANNA S. DĘBOWSKA: Zawsze lubił pan śpiewać?

SZYMON KOMASA: Od dziecka szalałem na punkcie śpiewania, do tego stopnia, że udawałem chorego w podstawówce tylko po to, żeby zostać w domu i na cały regulator puszczać z płyt piosenki i samemu je śpiewać, drąc się przy tym tak strasznie, że w końcu sąsiadka poskarżyła się mojej mamie. I wszystko się wydało. Operą zainteresowałem się jako 12-latek. Poszedłem do Opery Narodowej na "Madame Butterfly" z Izabellą Kosińską w roli głównej. Była fenomenalna w tej partii. Pomyślałem, że to jest mój świat i że będę do niego należał.

Jak się pan odnajduje w roli zakochanego śpiewaka Orfeusza, który gotów jest zejść do piekła, aby odzyskać ukochaną Eurydykę?

- Ta rola była moim marzeniem. Kiedy pojawiła się propozycja śpiewania Orfeusza, natychmiast ją przyjąłem. Ta mitologiczna historia jest tak idylliczna, że ze wzruszeniem wchodzę w ten świat. Przyjemnie zagrać kogoś aż tak zakochanego, kto za miłością pójdzie aż do piekieł. Każdy przecież tęskni za miłością i jej szuka, choć coraz trudniej ją znaleźć w naszym skłóconym i podzielonym świecie.

10 lat temu "Orfeusza i Eurydykę" wyreżyserował w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej Mariusz Treliński. W jego przedstawieniu były laptopy i lofty, bo para mitycznych kochanków wywodziła się z polskiej klasy średniej. On nie widział nic poza pracą, ona z tego powodu cierpiała. A jak jest tu?

- To, co szczególnie mi się podoba w propozycji Magdaleny Piekorz, to poetyckie powiązania akcji dramatycznej z baletem i choreografią Jakuba Lewandowskiego. Najpierw widzimy antyczne posągi Orfeusza i Eurydyki eksponowane w muzeum, które jednak ożywają dzięki muzyce i dzięki tancerzom, którzy się pojawiają na scenie. Multimedia, światło, śpiew i taniec tworzą to przedstawienie. Ale też dzięki choreografii muzyka Glucka nabiera nowych znaczeń.

Śpiewamy wersję tej opery opracowaną na baryton, a nie na tenor i alt, jak w poprzednich wariantach zaproponowanych przez Glucka. Barytonem mówi większość mężczyzn, to najbardziej zbliżony do zwykłej mowy rodzaj operowego głosu. Orfeusz-baryton ma więcej ludzkich cech, jest mniej niebiański i utopijny.

Do wykonania tej roli zaprosił pana Stefan Plewniak?

- Tak, mam z tego powodu dużą satysfakcję. To skrzypek, dyrygent, założyciel i lider międzynarodowej orkiestry barokowej Il Giardino d'Amore, z którą występował m.in. w Carnegie Hall. Tu dyryguje gościnnie Zespołem Instrumentów Dawnych Warszawskiej Opery Kameralnej (MACV). Muzyka dawna, w tym klasycyzm, nie jest moją specjalnością. Tym większą mam satysfakcję, że Stefan Plewniak uznał, iż mój głos, który ma dość ciemną barwę, odnajdzie się w tej muzyce.

Dla pana ważną rolą był Hans Castorp w "Czarodziejskiej górze" Pawła Mykietyna.

- Ale to też nie oznacza, że muzyka współczesna jest jakąś moją specjalizacją. W tym sezonie występuję np. jako Walenty w "Fauście" we Wrocławiu, pojawiam się w "Falstaffie" i "Potępieniu Fausta" w Bydgoszczy, w "Tramwaju zwanym pożądaniem" André Previna w Łodzi, śpiewam w "Parii" Moniuszki na Festiwalu Beethovenowskim, a później w "Weselu Figara" Mozarta w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Prawie sama klasyka. Natomiast "Czarodziejską górę" wspominam jako wspaniałą artystyczną przygodę.

Musiała to być dla pana ważna rola, skoro na swojej nowej płycie "Polish Love Story" zawarł pan lament Hansa Castorpa z opery Mykietyna.

- To był kultowy projekt, który jednak w pewnym momencie dobiegł końca. Chciałem, żeby ta pieśń, którą Paweł skomponował specjalnie dla mnie, poszła w świat za pośrednictwem mojej solowej płyty.

W naszej rozmowie powraca temat miłości, bo pod tym kątem dobrał pan program swojej płyty, której premiera odbyła się zresztą na walentynki. Polska pieśń miłosna jest erotyczna czy bardziej patriotyczna?

- Wydaje mi się, że jest w nas olbrzymi pokład melancholii, który wynika z tragicznej historii naszego kraju. Tytuł "Polish Love Story", który nadał płycie kierunek programowy, wzbudził moją ekscytację, ale gdy zabrałem się do żmudnej pracy nad wyborem konkretnych pieśni, okazało się, że miłość po polsku do łatwych nie należy, więcej w niej smutku niż radości. Na płycie są m.in. pieśni Fryderyka Chopina, Stanisława Moniuszki, Stanisława Niewiadomskiego, Mieczysława Karłowicza, Grażyny Bacewicz i Witolda Lutosławskiego. Niektóre z nich wybrałem na zasadzie kontrastu. Pieśni Niewiadomskiego czy Szymanowskiego mają tę erotyczną, sensualną atmosferę, o którą mi chodziło.

Na początku lutego wystąpił pan w Opera Columbus w Stanach Zjednoczonych w prawykonaniu opery "The Flood" Korine Fujiwary. Tematem opery jest miłość, ale pokazana w tragicznym kontekście.

- To mnie zastanawia, bo ja naprawdę jestem wesołym chłopakiem, zawsze tą duszą towarzystwa, tymczasem partie wokalne, które wykonuję na scenie, zawsze wiążą się z dużym bagażem tragicznych wspomnień. Mój bohater Hans ucieka z żoną i czworgiem dzieci z hitlerowskich Niemiec do Ameryki. Wydaje się, że są uratowani, ale nadchodzi wielka powódź, fakt historyczny z 1940 r. i jego rodzina ginie. Stara się ułożyć sobie życie na nowo, rodzi mu się nowe dziecko, ale Hans nie wytrzymuje ciężaru wspomnień i popełnia samobójstwo. Psychicznie bardzo dużo kosztowała mnie ta rola. Ale ona została napisana specjalnie dla mnie przez autora libretta, reżysera Stephena Wadswortha, który był moim pedagogiem od aktorstwa w Juilliard School of Music w Nowym Jorku. Powiedział mi kiedyś na zajęciach: "Kiedyś stworzę coś dla ciebie". Rok temu dostałem od niego wiadomość: "Sprawdź swoją skrzynkę mailową, tam czeka na ciebie szkic libretta". Nie mogłem odmówić.

***

"ORFEUSZ I EURYDYKA" w Warszawskiej Operze Kameralnej

Christoph Willibald Gluck "Orfeusz i Eurydyka" (1762)

Reżyseria: Magdalena Piekorz, kierownictwo muzyczne: Stefan Plewniak, scenografia i kostiumy: Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński, choreografia: Jakub Lewandowski, reżyseria świateł: Paweł Murlik.

Występują: Orfeusz: Artur Janda, Szymon Komasa, Łukasz Hajduczenia, Eurydyka: Maria Domżał, Barbara Zamek, Amor: Eliza Safjan, Sylwia Stępień.

Premiera 2 marca, kolejne spektakle 3, 8 i 9 marca

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji