Artykuły

Z Teatru

Rozmaitości "Zatruty zdrój" dramat w 3-ch aktach Wacława Rogowicza.

To, co Wacław Rogowicz nazwał "Zatrutym zdrojem", nosiło w literaturze romantyków niemieckich pod koniec XVIII i w pierwszej połowie XIX stulecia takie tytuły, jak "Dwudziesty czwarty lutego", "Dwudziesty dziewiąty lutego", "Wina", "Obraz" lub "Ahnfrau", przetłumaczona w polskiej przeróbce na "Matkę rodu Boratyńskich".

Były to okropne "fatalizmy". Całe rody uginały się pod brzemieniem jakiejś klątwy, która winnych i niewinnych strącała dno przepaści.

Czasami nieszczęście było związane, z jakim jednym, czarnym dniem w lutym lub listopadzie, czasem było zaklęte, w jakąś rzeźbę, zegar lub portret rodowy. Biada temu, kto go odziedziczył.

Ale rzecz charakterystyczna, że prawie żadne z tych romantycznych naśladownictw greckiej ,Ananke" nie miało tchnienia poezji. Ani Zachariasz Werner, ani Adolf Müllner, ani Ernst von Houwald nie dali nic, prócz mniej lub więcej ordynarnych melodramatów i chyba tylko Grillparzer wzniósł się nieco wyżej. Ale i ten autor jest o jest o wiele głębszym poetą. w swej "Safo", w "Złotym runie" lub "Falach morza i miłości", niż w swej fatalistycznej, tak popularnej swego czasu "Ahnfrau".

W drugiej połowie XIX stulecia próbowali naturaliści francuscy, niemieccy i skandynawscy zmodernizować fatalizm w dramatach i powieściach atawistycznych. Szkoła ta wydała klika dziś poważnych i nawet potężnych, że wymienić tylko "Upjory" lbsena, i historje "Rougou Macquartów" Zoli.

Mniej szczęśliwy natomiast później tak zw. neoromantyzm, który nawrócił do mistycyzmu fatalistycznego. Włóczyć się znowu zaczęły po scenach i książkach złowrogie echa przeznaczenia, ale były to przeważnie sztuczne, literackie melodje, bez dreszczu religijnego i wstrząsającej grozy Ajschylosa lub Sofoklesa. W polskiej literaturze tylko Przybyszewski wydobył z motywów fatalistycznych nieco głębszej i oryginalniejszej dramatyczności.

W ostatnich czasach jeszcze jeden temat starogrecki zaczyna pokutować w literaturze.

Mówię o kazirodztwie. Zaczęło się to od "Umarłego miasta" Annunzia i "Zmierzchu bogów' Bourges'a, a potem przyszło i do nas i przemawia czasem w naturalistycznej komedji, czasem w misternym djalogu buduaru literackiego, czasem w melodramacie.

Tak było i wczoraj. "Zatruty zdrój" Rogowicza taflowa próba przeniesienia obu motywów starogreckich: fatalizmu i kazirodztwa, na grunt stosunków współczesnych, próba nieszczera, podjęta bez religijnej wiary tragików greckich i bez natchnienia poety. I stało się to, co się w takich warunkach słać musiało; ujrzeliśmy dzieło, którego grom fatalistyczny wydaje się tylko fajerwerkiem teatralnym, a kazirodczość raczej sensacją niż tragizmem konieczności mistycznej.

Labdakidami Rogowicza jest rodzina hr. Czehryńskich, z których jeden przed wiekami uwiódł żonę rodzonego brata i za to przeklęty był i zamordowany. A brzemię tego grzechu i tego przekleństwa dźwiga cały ród. W chwili gdy się kurtyna podnosi, portret polskiego Labdakidy spogląda na nas ze ściany. W oczach jego ma być urok fatalistyczny. Dziedziczą je synowie i wnuki. Zatruty zdrój! Z pokolenia na pokolenie odradza się szatan.

I zaraz w pierwszym akcie autor opowiada nam tak dokładnie o potędze tego szatana, że właściwie dwa dalsze są już prawie zbyteczne. Oto przed kilkunastu laty hrabina Czehryńska rozwiodła się z mężem, który zabrał jej jedynego syna i wyjechał za granicę. W domu pozostał tylko brat jego Maurycy i znalazła się tam później mała dziewczynka, której pochodzenie jest nieco zagadkowe. Podobno znajda, dziecko nieznanych rodziców, które przygarnięto i dano mu na imię Salomea, a nazwisko Wolska.

Gdy rozpoczyna sie dramat, dziewczynka jest dorosła, a do domu hr. Czehryńskiej powraca jej syn, Krystyn, który pod okiem ojca kształcił się w Paryżu i Londynie. Ojciec umarł. Po jego śmierci syn oczywiście jest spadkobiercą klątwy rodowej.

A portret wisi na ścianie i mruga, choć stary sługa, który wie wszystko, za to mruganie pięścią mu wygraża. Nic nie pomogło. Krystyn zakochał się w Salomei, a Salomea jest naturalnie jego siostrą przyrodnią, nieprawem dzieckiem jego Matki i stryja.

A portret mruga...

Matka próbuje zataić przed synem prawdę okropną. Więc mówi mu: "Salomea jest podrzutkiem"', ale on odpowiada: "To nic". Mówi mu: "Salomea, jest bękartem twojego stryja", ale i to go nie przeraża. Dlaczegóż stryjeczne rodzeństwo pobrać się nie ma? Więc niech się dzieje co chce. Ona nie wyzna grzechu, ona nie powie synowi, że chce siostrę przyrodnią polubić. Raczej kazirodztwo!

Ale oto na scenie zjawia się stary, ślepy już stryj hr. Krystyna, a przy nim zgrzybiały w służbie Czehryńskich kamerdyner. Jeden, jako skruszony pokutnik, który drży przed nową zbrodnią; drugi, jako sumienie tego domu, walczące szatanem w portrecie. I Krystyn dowiaduje się o wszystkiem. Przez chwilę zmaga się z sobą. Czas jeszcze. Jeszcze nic się nie stało, prócz pocałunków namiętnych. Jeszcze uciec może przed klątwą. Ale oto wpijają się w niego usta Salomei, która wbrew Bogu i ludziom gotowa jest na wszystko. Więc nie ma siły odejść i nie ma odwagi pozostać. Strzał! Pod oknem leży trup Krystyna. Portret zwyciężył.

I gdyby to wszystko skąpane było w wielkiej poezji, gdyby ta sztuka miała kamienne oblicze Ananki, gdyby to opowiadanie o duchach przesycone było mistyczną wiarą w mistycznego Boga, może nawet umysł sceptyczny naszych pokoleń ukorzyłby się przed tą zagadką tragiczną. Bo poeta jest, cudotwórcą. Jego bajka staje się życiem. Jego sny rzeczywistością. Wierzymy w jego elfy i boginki leśne, wierzymy w "Fausta" Goethego i w "Sen nocy letniej" Szekspira, wierzymy w czary Balladyny i złote harfy Wenedów, - czemużbyśmy nie mieli uwierzyć w klątwę rodu Czehryńskich i uroczne oczy portretu?

Ale "Zatruty zdrój" Rogowicza, to tylko powiastka, jakich wiele, w której niema hypnotyzującej potęgi natchnienia. Zrodził ją mózg literacki, ale nie rozgrzała fantazja poety. I nie pomogły bengalskie ognie efektów teatralnych, które czasem w rękach świetnego technika są znośnym surogatem poezji. Rogowicz nie należy do takich czarodziejów sceny. Wszystkie jego eksperymenty z dziedziny magii teatralnej są już po tysiąc razy wyzyskane. 'Widzimy. jak pociąga za sznurek, czujemy, jak "robi" nastrój, stajemy się czujnymi i coraz podejrzliwszymi. Teatr skrzypi a poezja milczy.

I tylko w rysunku ludzi znać tu i owdzie rękę artysty. I tam mianowicie, gdzie rozgrywa walka między duszą, koblety a duszą mężczyzny,-tam, gdzie egoizm kobiecy przekreśla wszelkie skrupuły, - tam, gdzie przed czeluścią, grzechu cofa się Krystyn, a jego siostra-kochanka zdyszanym głosem szepcze mu do ucha: "Skocz",-tam gdzie hr. Czehryńska woli raczej zgodzić się na kazirodztwo syna, niż przyznać się do dziecka nieprawego, a przeciwnie ojciec Salomei wzdryga się przed nową ohydą, - tam sztuka przestaje ślizgać się po powierzchni typów i drążyć zaczyna skalpelem Weiningera w głębinie "Płci i charakteru". Scena między matką a jej ślepym kochankiem oraz ostatnie kuszenie Salomei są najpiękniejszemi i jedynie wartościowemi momentami "Zatrutego zdroju".

Poza tem jednak sztuka Rogowicza ma tylko symptomatyczne znaczenie dla epoki, usiłującej zuchwałością tematów zastąpić skrzydła poezji. Maluczko, a do podręczników literatury polskiej trzeba będzie dodać nowy rozdział p. t. "Kazirodztwo w teatrze."

Wykonanie "Zatrutego zdroju" było poprawne, ale też nic więcej. Majdrowiczówna miała gorący dech zmysłowości, ale w momentach dramatycznych brakło jej siły wyrazu. Lüdowa, jak zawsze, dała wzór niezrównanej dykcji, ale gdzieniegdzie raziła tonem fałszywym. Zawadzki z krótkiego epizodu wydobył cały dramat umęczonej duszy, Zelwerowicz w roli starego sługi miał dużo prawdy stylowej, a Węgrzyn w wyrazie swej miłości i męki był szczerym, prostym i mocnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji