Artykuły

Magdalena Piekorz: Od razu zdecydowałam się na "Orfeusza i Eurydykę"

- Mocno kibicuję, by "Zimna wojna" dostała zasłużone Oscary. Trzy nominacje dla polskiego filmu to wspaniała szansa, która otwiera nowe możliwości dla naszej kinematografii - mówi Magdalena Piekorz, reżyserka oraz scenarzystka filmowa i teatralna, przed premierą "Orfeusza i Eurydyki" w Warszawskiej Operze Kameralnej. Rozmowa Magdaleny Fijołek w Rzeczpospolitej.

Plus Minus: 2 marca w Warszawskiej Operze Kameralnej wystawia pani premierowo "Orfeusza i Eurydykę". Jak pani trafiła z planu filmowego do opery?

Cóż, najwidoczniej jestem wieczną debiutantką (śmiech). Zaczynałam, jeszcze na studiach, od filmów dokumentalnych, później przyszedł czas na fabułę. Moja teatralna droga zaczęła się od spotkania z Michałem Żebrowskim, który zaproponował mi współpracę przy monodramie "Doktor Haust" w warszawskim Teatrze Studio. Wtedy myślałam, że to będzie jednorazowa przygoda, dziś wiem, że to był początek większego rozdziału w mojej karierze. Później współpracowałam m.in. z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Teatrem Rozrywki w Chorzowie i Teatrem Śląskim w Katowicach.

W końcu trafiła pani do Częstochowy jako dyrektor artystyczny w Teatrze im. Adama Mickiewicza.

Bardzo sobie cenię tę pracę. W Częstochowie jestem od września 2018 r. Tutaj powstał mój dziesiąty spektakl, a zarazem mój pierwszy zrealizowany w tym mieście "Czyż nie dobija się koni?" Horace'a McCoya, jedna z moich większych realizacji. Na scenie pojawiają się wszyscy aktorzy częstochowskiego teatru, a także tancerze, statyści i fantastyczny zespół muzyczny Five 0'Clock Orchestra. W sumie około 50 osób.

Jest rozmach.

- Początkowo mieliśmy zrealizować to przedstawienie w kameralnej formie, ale nowe wyzwania zawsze mnie ciekawią, tak jak koncert piosenek Ewy Demarczyk, który kilka lat temu wyreżyserowałam w Opolu na Festiwalu Piosenki Polskiej. Była to moja pierwsza realizacja z transmisją na żywo i pamiętam emocje, jakie mi wtedy towarzyszyły.

Teraz znowu pani próbuje czegoś nowego - "Orfeusz i Eurydyka" w WOK.

- Uśmiechnęłam się, gdy zadzwoniła do mnie dyrektor Alicja Węgorzewska, bo pomyślałam, że to jedna z niewielu form artystycznej wypowiedzi, której jeszcze nie dotknęłam. Od razu zdecydowałam się na "Orfeusza i Eurydykę" Christopha Willibalda Glucka, bo to jedna z najpiękniej skomponowanych oper, a przy tym uniwersalna opowieść o miłości, cierpieniu i śmierci. Motyw tańca Eurydyki wykorzystałam zresztą w mojej pierwszej powieści "Nieobecność", którą napisałam we współpracy z Ewą Kopsik. W micie o "Orfeuszu i Eurydyce" jest coś szalenie archetypicznego, odwiecznego.

Czy ta antyczna historia jest w stanie zadziałać na współczesnego widza?

- Tak, bo jest w niej prawda o człowieku. Orfeusz wyrusza do Hadesu, by odzyskać Eurydykę. Pokonuje przeszkody, które los stawia na jego drodze, ale nie potrafi powstrzymać pokusy, by nie spojrzeć na swoją ukochaną. Okazuje się, że największym wyzwaniem dla człowieka są nie przeszkody zewnętrzne, ale drugi człowiek - jego wątpliwości, lęki, wahania. Piekło, przez które przechodzą bohaterowie, może być umowne - może być chorobą, jakimś cierpieniem. Zmieniają się czasy, kontekst historyczny, ludzie pozostają tacy sami.

Jak to się przekłada na scenę?

- W mojej interpretacji Orfeusz i Eurydyka są posągami. Rozdzielenie małżonków spowodowało, że ich dusze "odkleiły się" od ciał, a ciała stały się martwe. Tak przecież jest, że kiedy tracimy kogoś, kogo kochamy, tracimy także część siebie. Dlatego do pewnego momentu to tancerze wyrażają emocje, które wyśpiewują soliści. Kiedy Orfeusz postanawia, że podejmie wyzwanie rzucone przez bogów, wyrusza odzyskać swoją miłość i zaczyna działać, tancerze stopniowo ustępują miejsca solistom. "Orfeusz i Eurydyka" to prosta historia, ale może właśnie dlatego tak poruszająca. Istotą jest znalezienie klucza, dzięki któremu widz będzie mógł odnaleźć w bohaterach samego siebie.

Teatr i opera to jedno, ale to jednak film był dziedziną, w której narodziła się pani jako artystka.

- Wiele osób mówi, że moje spektakle są filmowe - faktycznie myślę kadrami, inaczej nie potrafię. Film to sztuka opowiadania obrazami, a że jestem

z wykształcenia reżyserem filmowym, podświadomie wykorzystuję ten kod w innych formach wyrazu. Tak też jest i tym razem, choć staram się przestrzegać także zasad konstruowania spektaklu operowego.

Co było najtrudniejsze w pracy nad operą?

- Umiejętność zapanowania nad czasem, który w spektaklu operowym płynie zupełnie inaczej niż w spektaklu dramatycznym. Niektóre arie mają wiele repetycji, powtórzeń, wymagają innego rodzaju skupienia. To była dla mnie trudność i wyzwanie, by nie zburzyć tej struktury, która czemuś służy. Sztuką jest pozostać wierną autorowi, a jednocześnie zrobić to tak, by było zajmujące.

Świetnie współpracuje mi się z ludźmi z WOK, ze Stefanem Plewniakiem, znakomitym dyrygentem i człowiekiem o otwartej głowie. Towarzyszą mi wspaniali soliści, m.in. Maria Domżał i Barbara Zamek (w roli Eurydyki), Artur Janda i Szymon Komasa (w roli Orfeusza), oraz dwa fantastyczne Amory - Sylwia Stępień i Eliza Safjan. Jeśli chodzi o realizatorów, udało mi się zaprosić do współpracy sprawdzoną ekipę: choreografią zajmuje się Jakub Lewandowski, scenografię przygotowują Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński, którzy ostatnio pracowali przy "Zimnej wojnie", a wcześniej też "Idzie" Pawła Pawlikowskiego.

Wspomniała pani, że pisze książkę.

- Tak, nosi tytuł "Nieobecność", a zaczęłam ją pisać, gdy chorowałam. Przez cztery lata z powodu boreliozy byłam praktycznie wyłączona z życia zawodowego. W pewnym momencie zaczęłam czuć, że się duszę, że muszę zacząć tworzyć. Potrzebowałam coś zrobić z tą moją złością i niemocą. To miał być taki ożywczy bodziec d organizmu.

I kolejny raz spróbowała pani innego rodzaju twórczości.

- Pomagała mi w tym moja koleżanka, która jest pisarką. Regularnie dzwoniła do mnie z Wiednia, a ja opowiadałam jej o tym, co przeżywam. Doszłyśmy do wniosku, że napiszemy powieść o chorobie po to, by pokazać człowieka w sytuacji granicznej. Bohaterką książki jest tancerka, która w momencie, gdy może osiągnąć największe sukcesy, zderza się z nieposłuszeństwem ciała.

Takie przeżycie musi kompletnie zmieniać perspektywę życiową.

- Nie tylko chorego, ale również jego bliskich i przyjaciół. To na tyle cenne doświadczenie, że warto o nim opowiedzieć. Jednak moją główną motywacją było to, że spotkałam wiele cierpiących osób. Sama przez ponad rok nie miałam postawionej diagnozy, bo borelioza ciągle nie jest przez lekarzy poważnie traktowana, a rozwiązania, które proponuje Narodowy Fundusz Zdrowia, często nie wystarczają. Udzieliłam na ten temat dwóch wywiadów i dostałam wiele listów od czytelników zmagających się z podobnymi objawami - to było bardzo zaskakujące. Pytano mnie, co zrobić, jak się leczyć. Trwa zresztą na ten temat dyskusja w środowisku medycznym. Mam nadzieję, że nasza książka pokaże, jak groźna jest to choroba. Borelioza może nie tylko wyłączyć człowieka z zawodu, ale nawet doprowadzić go do śmierci.

Pani pełnometrażowy debiut "Pręgi" był nagrodzony w Gdyni. Od tamtego czasu, przez 15 lat, polskie kino zmieniło się diametralnie. Powstaje dużo więcej filmów, są zauważane na świecie.

- 2004 to był ważny rok, pojawiły się takie filmy jak "Wesele" Wojtka Smarzowskiego, "Mój Nikifor" Krzysztofa Krauzego czy "W dół kolorowym wzgórzem" Przemysława Wojcieszka. Jerzy Stuhr powiedział wtedy, że po latach beznadziei "coś wreszcie drgnęło". Sukces dał mi wiele radości, ale jednocześnie pokazał mi, w jak trudne środowisko weszłam. Byłam młoda i miałam nadzieję, że dobrze przyjęty debiut fabularny będzie furtką do kolejnych realizacji. Tymczasem na następną produkcję filmową musiałam chwilę poczekać. Kolejne projekty "spadały", a ja miałam wrażenie, że po "Pręgach" zatrzasnęły się dla mnie drzwi.

Jak pani myśli, dlaczego tak się stało?

- To dla nas takie charakterystyczne, że po sukcesie zazwyczaj trzeba usiąść na ławce rezerwowych. To był 2004 rok, a zatem trochę inne realia niż teraz. Dopiero po czterech latach wróciłam i zrobiłam drugi film "Senność". A między drugim i trzecim, "Zbliżeniami", było już sześć lat przerwy. Notabene ten ostatni film nie został dobrze przyjęty, mimo że przed festiwalem w Gdyni zbierał świetne recenzje. Nie rozumiem tego do dziś. Mocno to przeżyłam, miałam poczucie, że środowisko mnie nie chce.

Później się pani rozchorowała.

- Niektórzy uważali, że to pokłosie całej tej sytuacji, ale moja choroba nie była wynikiem złego stanu psychicznego, tylko zwyczajnego ukąszenia przez kleszcza. Paradoksalnie trudny okres choroby pozwolił mi zdystansować się od wielu spraw i ludzi.

Wydaje się, że powoli wraca pani do gry.

- Mam nadzieję. W zawodzie filmowca człowiek jest ciągle oceniany, a oceny bywają bolesne. Mimo to kocham ten zawód i nie zamieniłabym go na żaden inny. Mam jednocześnie wewnętrzne przekonanie, że trzeba spokojnie robić swoje, bez natrętnego myślenia o sukcesie.

Patrząc na sukcesy polskich filmowców, to dobry czas na powrót Magdaleny Piekorz.

- Sukcesy kolegów bardzo mnie cieszą. Teraz mocno kibicuję, by "Zimna wojna" dostała zasłużone Oscary. Pawła Pawlikowskiego bardzo cenię nie tylko za fabuły, ale również za filmy dokumentalne. Pamiętam jego świetną "Moskwę - Pietuszki", którą pokazywał w 1997 r. podczas Festiwalu Filmów Dokumentalnych i Krótkometrażowych w Krakowie. "Zimna wojna" bardzo mi się podobała, a rola Joasi Kulig była rewelacyjna - bardzo żałuję, że nie dostała nominacji, ale liczę na Oscara za zdjęcia, praca Łukasza Żalą była fenomenalna.

Będzie pani oglądać transmisję?

- Obowiązkowo. Jestem osobą, która tej nocy ślęczy przy telewizorze do rana. Pamiętam, gdy Roberto Benigni otrzymał Oscara za "Życie jest piękne" i skakał po oparciach foteli z radości. Myślami skakałam razem z nim. Teraz, kiedy polski film otrzymał aż trzy nominacje, będzie to dla mnie szczególnie emocjonujące wydarzenie. To wspaniała szansa, która otwiera nowe możliwości dla polskiej kinematografii.

Joanna Kulig mówiła ostatnio w wywiadzie dla radiowej Trójki, że w Hollywood zapanowała swoista moda na polskich aktorów.

- Tak, to bardzo cieszy. Przykładem jest Rafał Zawierucha, który gra w nowym filmie Quentina Tarantino. Mamy dziś inne czasy, otworzyły się również nowe możliwości dla studentów szkół filmowych: reżyserów, operatorów. Sama w trakcie czterech lat studiów zrobiłam tylko jedną etiudę fabularną. A teraz studenci mają możliwość zrobić film trzecioroczny, dyplomowy, jest Szkoła Wajdy i Studio Munka. Ludzie mają szansę wcześnie zadebiutować, a nawet zaistnieć na rynku zachodnim.

Nic, tylko kręcić filmy.

- Po sukcesie "Pręg" mieliśmy spore szanse, by zaistnieć na rynku zagranicznym. Zostałam zaproszona na festiwal New Directors, New Films w Nowym Jorku, gdzie pokazywano dziesięć najlepszych filmów nieanglojęzycznych zgłoszonych do Oscara. Nasz film był wśród nich. Pokazy odbywały się w Museum of Modern Art (MoMA) i w Lincoln Center. Mieszkałam w hotelu na Manhattanie, na pokazy wożona byłam limuzyną. Przez chwilę mogłam poczuć się jak w amerykańskim śnie.

***

Magdalena Piekorz - reżyserka filmowa i teatralna urodzona w 1974 r. w Sosnowcu. Debiutowała w 2004 r. głośnymi "Pręgami" na podstawie powieści Wojciecha Kuczoka, które zdobyty Ztote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Później zrealizowała też "Senność" [2008) i "Zbliżenia" (2014). W 2018 r. została dyrektorem artystycznym Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji