"Krysia"
Teatr Narodowy: "Krysia", sztuka w 3 aktach Jerzego Szaniawskiego; reżyseria AL Zelwerowicza, dekoracje St Jarockiego.
Treścią sztuki jest objawienie, któretmu podległa dziewczynka Krysia. Poprostu zagapiła się na drzewo, podrapała się, a lud okoliczny popadł w zbiorowa histerję. Walą procesją z całej okolicy oglądać święte stygmaty, chorzy błagają o uzdrowienie. Historia Krysi przypomina niejako historję samego Szaniawskiego. I jego nikt prawie nie widział, nigdy się nie odezwał i żyje z cudu. Prawie każda ze sztuk Szaniawskiego (z wyjątkiem może "Mostu", który trzymał się kupy), to nie wytłumaczony cud. Mętna treść, pretensjonalny i bezdennie pusty dialog, postacie wogóle nienapisane, a wszystko razem jest objawieniem dla kołtuństwa warszawskiego. Walą na tu tłumy, Krysia zasiada w Akademii, połyka nagrody państwowe i wszelkie honory. Ostatnia sztuka naszej Krysi-leśniczanki z Zegrzynka ma nawet coś w rodzaju morału. Pan Parwitz i panna Irena nie zrobili businessu na objawieniu Krysi, bo nie wierzyli. Bo chcieli cynicznie eksploatować cud. Wygląda to tak jakby na świecie pieniądze robili tylko święci a cyniczni chodzili z torbami. Mętny ten morał otrzymujemy po trzech aktach kręcenia i lawirowania, niepozbawionego pewnej zręczności, którą Szaniawski stara się zainteresować widza. Szaniawski nie pokazuje ran. Pokazuje poprostu dość zręczne ręce, na których szminką teatralną wymalowana stygmaty.
W rysowaniu postaci scenicznych naiwna Krysia zdradza zupełną nieudolność. Pan Parwitz jest wycięty z papieru, i to dość grubego. Wielki przemysłowiec, który nie może sobie dać rady bez jakiegoś byłego sekretarza gminy, wielki finansista, który musi uciekać przed rozgniewanymi chłopami, wielki organizator, który się zupełnie nie orientuje w nastrojach, który nie umie wyzyskać momentu. Czyżby to miał być bufon i niedołęga? Ale o tem nam też Szaniawski nic wyraźnego nie mówi. Matka Krysi nie istnieje wogóle. Nie istnieje do tego stopnia, że nie chce się wierzyć, iż mogła urodzić dziecko. (Co-prawda tego dziecka też nie widzimy). Energiczna panna Irena przedstawiona jest w pierwszym akcie jako poetyczna autorka aforyzmów o liściach. W drugim akcie okazuje się, że to zupełnie ktoś inny. Majster wiertniczy, to postać szlachetnego cowboya. Jedyną żywą postacią jest organista świetnie zagrany przez Znicza. Ale to trochę za mało jak na trzy akty. Zelwerowiczowi na jego jubileusz dano jedną z najgorszych ról. Robił wszystko co mógł, ale Parwitza nie zagrał, bo tego nikt nie zagra.
Drugi akt kończy się ukazaniem się Krysi. Ulotnie. Szaniawski ukazał się raz na scenie, wywoływany entuzjastycznie. Wypadków uzdrowienia nie zanotowano. Przeciwnie. Paru ludziom zrobiło się gorzej.