Z Teatrów: "Ten i tamten" Kiedrzyńskiego w Teatrze Małym
Jak zwykle u Kiedrzyńskiego bardzo życiowe, bardzo pospolite sytuacje, zbudowane na sztucznej podstawie. Jeżeli ją usunąć, cały gmach intrygi obali się, jak domek z kart. Bo któżby chciał uwierzyć, nie pełnoletnia panna, posiadająca 400.000 zł posagu (spadek po matce), wyszedłszy zamąż za artystę wbrew woli rodziny, nie upomni się o swoją własność i pozwoli się tej rodzinie steroryzować i "wziąć głodem". Takie fakty zdarzały się może jeszcze przed wojną, kiedy kobiery mało były uświadomione w sprawach materjalnych i można je było byle czem otumanić, ale dziś? A przecież, gdyby nie ta bezceremonialna fikcja autora z całej komedii byłby guzik i to taki, który wogóle nie pasuje do żadnej kamizleki.
Do kategorji tych samych niedonoszonych pomysłów należy moment, kiedy młoda kobieta, już zdecydowana zamienić biedę z mężem artystą na pozłacaną pustkę przy boku arrywisty u bencwala, pod czarem muzyki decyduje się na powrót do dawnej egzystencji. Biedny Chopin, skazany na rolę sklejacza rozbitych stadeł, jeszcze nigdy chyba nie brzmiał tak fałszywie. Nikt nie wierzy w autentycznośc faktu ani autor, ani aktorzy, ani widownia. Takiemu chybionemi chwytami autor zdradza swoją niepodadność techniczną, wynikającą nie z nieznajomości tereny i nie z braku obycia ze sceną, bo szczególniej o to ostatnie trudno jest posądzić takiego starego szpaka teatralnego jak Kiedrzyński, ale poprostu z niedbalstwa i braku poczucia odpowiedzialności wobec własnej sztuki Człowiekowi, traktującemu poważnie swoją twórczość, nie wolno tak jej lekceważyć, pod grozą utraty wszelkiego prestiżu u widza i czytelników. Ale o tem Kiedrzyński zbyt często zdaje się zapominać, wiedziony na manowce zgubną łatwością efektu.
Poza temi zasadniczemi błędami i nieco już banalizowanem przez samego Kiedrzyńskiego kontrastowem zestawieniem bezbronnego idealizmu z zachłannym i zbydlęconym kapitałem, sztuka ma kilka dobrych scen i postaci epizodycznych, doskonale podpatrzonych. Natomiast główni bohaterowie są odbitkami pewnych gotowych szablonów, zrodzonych w mózgu Autora. To nie są ludzie, to są umowne znaki pisarskie, potrzebne autorowi do posuwania akcji naprzód. Patrzymy na ich posunięcia, jak na grę w szachy. Z pewnem zaciekawieniem, kto komu da mata, ale bez najmniejszej sympatji dla króla i królowej.
Sztuka miała doskonały zaprzęg, ale kiepskiego furmana.
Jak w bajce Góreckiego o trójce koni, każdy ciągnął w swoją stronę.
Gorczyńska była afektowana i wyglądała prześlicznie. Warnecki z męża artysty zrobił tragicznego niedorajdę. Aż mdliło od jego łez i szlachetności. Samborski był tak czarnym charakterem, jak Herod z szopki, a Zelwerowicz robił co mógł, żeby nas przekonać, że ten poczciwy tłuścioch jest naprawdę ojcem tyranem z zeszytowego romansu. Przeszarżowany nieco, ale żywiołowym komizmem porywał Kondrat, a panna Martini w roli rozhukanego podlotka miała więcej szczerości i życia od całej sztuki.