Artykuły

Nie taki głupiec głupi...

Dawno nie widziałem tak bezpretensjonalnej komedii. Idealna sztuka na wiosenno-letnie wieczory, wymarzony, inteligentny bulwar.

Tak najkrócej można ocenić "Kolację dla głupca" Francisa Vebera, która zasłużenie bila rekordy popularności we Francji - najpierw w teatrze, a potem w kinie. Teraz weszła na afisz warszawskiego Ateneum i jest szansa, że stanie się prawdziwym przebojem.

Veber skorzystał z wypraktykowanego wielokrotnie (i niezawodnego) przepisu. Oto bohater, przekonany o swojej wysokiej pozycji zawodowej i osobistej, żyjący wygodnie i dostatnio, dla umilenia sobie i kolegom wolnego czasu postanawia się zabawić kosztem kogoś, kto sprawia wrażenie głupka. Konfrontacja życiowego niedołęgi i człowieka sukcesu zawsze bywała źródłem wesołości - ludzie uwielbiają śmiać się z tych, o których myślą, że są od nich gorsi. Tę zabawę kultywuje nasz bohater, niejaki Brochant, bogaty wydawca, król życia, którego w stan uniesienia wprowadzają idioci czy półidioci. W zabawę tę grają także jego przyjaciele i co tydzień spotykają się w doborowym gronie, aby szydzić z nieszczęsnego doproszonego gościa - głupka i rozkoszować się jego niedołęstwem. Brzydkie przyzwyczajenie, prawda? Prawie tak brzydkie, jak podglądanie przez dziurkę od klucza, wykradanie cudzej korespondencji i grzebanie się w cudzym życiu.

Tego dnia też ma odbyć się kolacja dla głupca, którym nasz bohater obrał pewnego urzędnika skarbowego, maniakalnie zajmującego się budowaniem z zapałek rozmaitych obiektów, osobliwie mostów. Otóż ta jego mania ma być dziś na cenzurowanym, oczywiście nieszczęśnik niczego się nie spodziewa i jak biedna mucha daje się wyjąć na lep. Ale tymczasem pan Brochant sam popada w kłopoty, początkowo zdrowotne: nagle unieruchomiony bólem w krzyżu musi kolację odwołać. A potem kłopoty sypią się jak z rękawa. I tak już aż do końcowych oklasków.

Autor stworzył solidne ramy dla dwóch godzin zabawy, skonstruował misterną intrygę (pełną - niczym w farsie - nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności) i kapitalne dialogi. Reszta należała do teatru. Ateneum spisało się znakomicie, w głównych rolach niedołęgi i sytego obsadzając Wojtka Pszoniaka i Piotra Fronczewskiego. Pszoniak gra wyśmienicie, tworząc przezabawny wizerunek faceta w szponach monomanii, któremu dosłownie wszystko kruszy się w rękach, pechowca o złotym sercu, co to nigdy nie wyjdzie na swoje i nawet w drewnianej cerkwi spadnie mu cegła na głowę. Każdym gestem, raz ostrożnym, raz zbyt wylewnym, daje się poznać jako ktoś, przy kim nie można się nudzić. Intencje - słowem - ma dobre, tylko to wykonanie, a potem genialny błysk geniuszu, refleks po niewczasie. I wreszcie te cudowne chwile, kiedy okazuje się, że nie taki głupiec głupi...

Partneruje mu z komediową siłą Piotr Fronczewski, zrazu złożony niemocą, a potem porażony spustoszeniem, jakie pojawia się w jego życiu po części za sprawą głupca, po części zaś... Ale o tym sza, nie chcę nikomu psuć przyjemności oglądania tego spektaklu, działającego jak dobrze naoliwiony mechanizm, w którym pozostali wykonawcy także doskonale się znaleźli, zwłaszcza zaś Sylwia Zmitrowicz jako nader ekspansywna kochanka bohatera i Tadeusz Borowski jako jeszcze jeden urzędnik podatkowy, taksujący wzrokiem każdego i wszystko.

Zapraszam Państwa na spotkanie z rzadko widywanym w Polsce na scenie Pszoniakiem w znakomitym duecie z Fronczewskim. Terapia bezinteresownym śmiechem - gwarantowana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji