Artykuły

Dopiero się rozpędzam

- Z wiekiem mniej się boję. W zeszłym roku zebrałam się na odwagę, by zabiegać o angaż u Krzysztofa Warlikowskiego. Zamarzyłam, by grać w Nowym Teatrze, i zechciałam po to marzenie sięgnąć. Dostałam zastępstwo jedno, drugie, aż trafiłam do obsady "Wyjeżdżamy" według Hanocha Levina - mówi Dorota Kolak, aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Twój STYL: Ponoć w życiu najbardziej żałujemy tego, czego nie zrobiliśmy. Myśli pani czasem: "szkoda, że się nie odważyłam..."? Dorota Kolak: Nie, bo to, czego nie zrobiłam w młodości, zrobiłam przed sześćdziesiątką. Przez większość życia byłam dość zachowawcza, a nawet tchórzliwa. Brakowało mi pewności siebie, brawury, która sprawia, że stawiamy wszystko na jedną kartę. Nie przyjechałam do Warszawy, by szukać szczęścia w filmie czy w teatrze, zostałam w Gdańsku. Ale być może wybrałam właściwie? Może stolica zaproponowałaby mi ławkę rezerwowych, a tak w teatrze Wybrzeże grałam ważne role? Nie wiem.

Zauważam, że jednak z wiekiem mniej się boję. W zeszłym roku zebrałam się na odwagę, by zabiegać o angaż u Krzysztofa Warlikowskiego. Zamarzyłam, by grać w Nowym Teatrze, i zechciałam po to marzenie sięgnąć. Dostałam zastępstwo jedno, drugie, aż trafiłam do obsady "Wyjeżdżamy" według Hanocha Levina. Sukces, szczęście i zaraz później się okazało, że mam do pokonania kolejny lęk. "Zagramy spektakl w Meksyku", usłyszałam, a ja panicznie boję się latać.

TS: Co pani zrobiła?

DK: Jestem zadaniowa. To było zobowiązanie zawodowe, więc zaczęłam ze sobą rozmawiać: "No i co im powiesz? Że nie polecisz, bo się boisz? Ogarnij się!". Przetrwałam ten lot. Ze wspomaganiem, ale poleciałam, wróciłam i żyję! Jestem z tego dumna! Z wiekiem pokonuję różne bariery. Niech pani popatrzy, jak jestem dziś ubrana.

TS: Beżowy szal, kolorowa bluzka...

DK: Całe życie ubierałam się na czarno, a dziś mam w szafie łososiowy płaszcz.

TS: Czy to znaczy, że bardziej niż w młodości lubi pani teraz siebie?

DK: Słowo "lubię" jest na wyrost. "Akceptacja" brzmi lepiej. Przyszła z wiekiem, bo przecież zdaję sobie sprawę, że bliżej mi niż dalej, nawet przy założeniu, że dożyję setki.

TS: Czyli szkoda czasu na przejmowanie się kolejną zmarszczką i kilogramem?

DK: Mniej się siebie czepiam, co nie jest łatwe, bo ekran jest niebezpiecznym lustrem. Powiększa, wyostrza każde niedociągnięcie. Ale próbuję akceptować nie tylko to, jak wyglądam, ale jaka jestem. Gdy byłam młodsza, dopadało mnie coś, co nazywam piekłem zadań. "Boże, jeszcze tyle rzeczy powinnam. Umieć, przeżyć, zagrać!". Aż zaczęłam sobie powtarzać: "Nie masz na wszystko wpływu, rób swoje". Jestem w takim wieku, że już muszę szacować, co warto. Wybieram mądrzej: w czym gram, z kim się spotykam, co czytam. Nie mogę się zadręczać głupotami, no i chciałabym jeszcze... poświrować.

TS: Co ma pani na myśli?

DK: W jednej ze sztuk mówię: "Nie zostało mi tak dużo czasu, żeby poświrować", czyli zachowywać się w sposób uważany za nieodpowiedni w moim wieku. Jestem już babcią, mam dziewięciomiesięcznego wnuka, ale chciałabym robić to, co babci w tradycyjnym rozumieniu nie przystoi albo na co nie powinna mieć siły.

TS: Pani energię ma chyba niespożytą. Trudno nam było się umówić, bo albo była pani na planie, albo na zajęciach ze studentami, albo miała spektakl.

DK: Jestem jak akumulator. Im więcej pracuję, tym więcej mam energii. Nawet w domu szukam sobie zadań. Chciałabym być jak najdłużej zdrowa, dlatego staram się jeść to, co ugotuję. Wracam ze spektaklu po 22 i nastawiam zupę. Rano robię obiad. Lubię ogarniać, zaprowadzać ład. Mam wrażenie, że układając poduszki, książki, wstawiając kwiaty do wazonu, robię porządek nie tylko w mieszkaniu, ale również w życiu i w głowie.

TS: Umie pani odpoczywać?

DK: Trzy dni, maksymalnie tydzień. Dwutygodniowe leżenie na plaży, by mnie zabiło. Chyba wiele kobiet po sześćdziesiątce lubi wymykać się stereotypowi "babci w barchanach". Postać, którą grałam w "Przepisie na życie", miała dorosłą wnuczkę, ale nie siedziała z robótką, tylko zakochiwała się, żyła. Kobiety, które śledziły serial, mówiły mi: "dziękuję, zaczęłam inaczej myśleć o sobie". Dlatego zamiast piec wnukowi ciasteczka, wolałabym pokazywać mu świat. Może malarstwo, które kiedyś będzie kojarzyło mu się ze mną? Moja mama zabierała mnie na wystawy do Muzeum Narodowego. Gdy dziś oglądam obrazy, przed oczami widzę też mamę.

TS: Wychowywała się pani w artystycznym krakowskim domu. To rodzice pokazali pani teatr?

DK: Mama była choreografem, tata pracował jako kierownik techniczny w krakowskich teatrach i to on najczęściej zabierał mnie i siostrę za kulisy. Jako dwunastolatka zagrałam niedużą rolę w teatrze Bagatela i od tego się zaczęło. Światła, stroje, brawa. Spodobało mi się. Ale tak naprawdę chęć występowania wzięła się z innej potrzeby, którą uświadomiłam sobie później. W domu panowała kindersztuba: powroty do domu o określonej porze, siedzenie prosto przy stole, nie-przerywanie dorosłym, dobre stopnie. Czy to źle? Nie powiedziałabym, bo nauczyłam się pracowitości i pokory. Byłam grzeczna, poukładana, ale w środku kipiały emocje, które musiały znaleźć ujście. Teatr był wentylem dla wewnętrznego buntu.

TS: Nigdy się pani nie zbuntowała naprawdę?

DK: Może zabrakło towarzystwa, które by mnie do tego pchnęło? Mieszkaliśmy w kamienicy przy Sławkowskiej, przy Rynku, jednak sąsiedzi nie mieli dzieci w moim wieku. Chodziłam do muzycznej podstawówki, gdzie rówieśnicy nie

spędzali czasu na trzepakach, tylko ćwiczyli na skrzypcach. Buntowałam się trochę z graniem. Po szkole powinnam siąść do fortepianu, ale nie miałam cierpliwości ani talentu. Nudziło mnie siedzenie przy klawiszach. Czekałam, aż mama będzie miała chwilę i nauczy mnie i siostrę kolejnych kroków krakowiaka, charlestona. Nie pamiętam żadnych ekscesów, ale przydarzały mi się dziecięce dramaty. Opowiem. Wyprowadziłam na spacer szczeniaczka i ktoś mi go ukradł, bo się zagapiłam. Pamiętam też, jak z siostrą wymyśliłyśmy, że będziemy pluć z balkonu na koty. Włożyłam głowę między pręty bariery i nie mogłam wyjąć. Afera. Wezwany tata, rozciąganie prętów, długo miałam czerwoną pręgę na twarzy. Jednak najbardziej lubiłyśmy bawić się w teatr.

TS: Aż w liceum postanowiła pani zdawać do krakowskiej PWST.

DK: Był jednak problem, bo nie wymawiałam "r". W klasie maturalnej wstawałam o świcie, żeby przez godzinę ćwiczyć wymowę. Byłam zdeterminowana.

TS: Co się stało, ze w grzecznej dziewczynie z emocjami na wodzy profesorowie dostrzegli aktorkę?

DK: Też się dziwię. Nie onieśmielałam urodą, nie miałam w sobie szaleństwa, ekstrawertyzmu, tylko to poukładanie. Byłam niska, ze słabym głosem, co wytknięto mi na egzaminie wstępnym. Nie powinnam była się tam dostać. Może zaciekawiła ich ta moja czystość? Zwyczajność, która była wówczas wartością? Może widzieli coś więcej? Na scenie się odblokowywałam. Gdy mówiłam cudzym tekstem, potrafiłam grać skrajne emocje - krzyczeć, rzucać talerzami, być kobietą na krawędzi. Poza sceną znów byłam grzeczna i spokojna. Studiowałam z Krzyśkiem Globiszem, Krzyśkiem Pieczyńskim i z utalentowanymi koleżankami o silnych osobowościach. Nie czułam się wśród nich pewnie, wiedziałam, że muszę zasuwać, żeby nie odpaść. Niewielu aktorów pozostało w zawodzie. Aktorstwo jest nieprzewidywalne. Mnie też wielokrotnie zaskoczyło.

TS: Mnie w pani życiorysie najbardziej zaskoczyło to, że z mężczyzną poznanym na studiach przeżyła pani 38 lat. Stałość rzadko spotykana wśród artystów...

DK: Obejrzałam niedawno dokument, w którym ludziom żyjącym w monogamicznych związkach badano genom. Okazało się, że im bardziej ich DNA różniło się od siebie, tym bardziej byli dopasowani w życiu. To o nas! Tak bardzo jesteśmy inni, że aż się uzupełniamy i tworzymy niezłą całość. Mąż jest duszą towarzystwa, ja trzymam się z boku. On wolny duch, ja pragmatyczna. Łączy nas poczucie humoru, wspólne wartości i szacunek. Dla osobnych decyzji, dla własnej przestrzeni. Nazywam to długą smyczą.

TS: Jak długa jest ta smycz?

DK: Igor co roku jedzie z kolegami na męską wyprawę, nawet nie pamiętam dokąd, bo to nie ma znaczenia. Ja też wyjeżdżam. Z koleżankami, z córką, na przykład do Pragi. Czasem widzę pary na przyjęciu: jedno chce wracać, drugie zostać, więc wychodzą oboje. U nas nie ma takiego problemu. "Kochanie, zostajesz czy idziesz? Zostaję. To cześć". Gdy jest wolność i nie ma pretensji, chce się wracać.

TS: Jak na związek wpływał fakt, że przez lata pracowali państwo w jednym teatrze w Kaliszu, a potem w Gdańsku?

DK: Nie rywalizowaliśmy, jeśli o to pani pyta. Mąż zaczął "dyrektorować" teatrami i śmieję się, że ma w sobie dyrektorską zwięzłość. Mówi: "zagrałaś dobrze", "gorzej", "słabo". Nie wchodzi w dywagacje ani analizy. Gdy chcę podywagować, radzę się córki, która też jest aktorką. Zagrałyśmy nawet raz razem w "Wiśniowym sadzie" Anny Augustynowicz. Kasia mnie nie oszczędza, krytykuje, ale ma w sobie wystarczająco dużo miłości, żeby mnie nie zranić. Jestem z niej dumna. Może udało nam się stworzyć z mężem w miarę normalną rodzinę? Staraliśmy się nie przenosić emocji z teatru do domu, choć przyznaję, że różnie to wychodziło.

TS: Wieczorami spektakl, oklaski, kwiaty, za dnia dom i zakupy. Trudno było pani zejść z parnasu?

DK: Niełatwo gotować kapuśniak czy pomagać dziecku w lekcjach, gdy po głowie chodzi monolog Marii Stewart. Pilnowałam, byśmy codziennie jedli razem obiad. Czasem nie miałam gdzie się zaszyć ze scenariuszem, chodziłam po domu napięta, bo powtarzałam rolę. Starałam się, by praca nie odbiła się na córce. Rozmawiałam z nią. Z czasem rozumiała, że mama jest skupiona, bo wieczorem ma drugą próbę generalną, więc trzeba jej odpuścić. Pomagała niania. Ratowało mnie też moje zorganizowanie i logistyka, którą wyniosłam z domu. Choć raz zdarzyło mi się wyjechać na wywiad do Warszawy w dwóch różnych, choć czarnych kozakach. Ale to przez pośpiech, a nie przez artystyczne szaleństwo. TS: Zawodowo minęły panią jakieś szanse?

DK: Być może, ale nie z powodu rodziny, bo mąż brał na siebie obowiązki, gdy było trzeba, tylko z nadmiaru spraw w teatrze. Cały świat dzieli się na aktorów teatralnych i filmowych, w Polsce staramy się to łączyć, co jest trudne. Uciekł jakiś casting, nie mogłam wziąć udziału w zdjęciach, bo miałam przedstawienie. Może traciłam szanse, ale to teatr dawał mi stabilizację. Bez niego mój zawód byłby niepełny.

TS: Do pięćdziesiątki była pani aktorką nierozpoznawalną. Nie męczyło to pani?

DK: Nie. Przecież do czasu sukcesu medialnego moje życie było satysfakcjonujące. Jednak rozumiem, o co pani pyta. O czerwony dywan, wywiady. Jestem z Trójmiasta, co roku uczestniczyłam w festiwalu filmowym w Gdyni jako widz. Szwendałam się po korytarzu, widziałam znane twarze, kolegów i koleżanek, którzy zagrali świetne role. Wieczorem wsiadałam do kolejki i jechałam do Gdańska na spektakl. Nie powiem, że nie myślałam o nagrodach, brawach i czerwonym dywanie, ale wiedziałam, że gdy tak bardzo będę do tego wzdychać, dopadnie mnie frustracja. Powiedziałam sobie: "Na miłość boską, są aktorki, które grają wyłącznie w teatrach. I to dobre aktorki!". Przed pięćdziesiątką zaczęłam już kompletnie odpuszczać. Zbliżałam się do wieku, w którym kariery się kończą, a nie startują. Byłam pogodzona z tym, że nie gram w filmach. Nie przyszło mi do głowy, że za kilka lat stanę na scenie ze statuetką za drugoplanową rolę w filmie "Jestem twój". Ze znajdę się po drugiej stronie.

TS: Pani kariera nabrała rozpędu. Serial "Przepis na życie", rola w filmie "Chce się żyć", w "Zjednoczonych stanach miłości", za którą odebrała pani kolejną nagrodę w Gdyni. Do domu wracała pani odmieniona?

DK: A dlaczego? Miałabym spać ze statuetką albo robić zakupy w perłach? Igor przez siedem lat był dyrektorem teatru w Kaliszu, więc utrzymywaliśmy związek na odległość, przez telefon. Córka zdała do szkoły teatralnej i wyfrunęła z domu. Mogłam więc jeździć do Warszawy, nikomu nie robiłam pustki.

TS: A teraz gdy mąż znów jest w domu?

DK: No, mam wrażenie, że mamy mniej czasu. Rzadko jemy razem obiad, bo gdy on wraca z teatru, ja wychodzę na spektakl albo jestem na zdjęciach w stolicy. Ale sukces nie namieszał mi w głowie. To chyba niemożliwe w przypadku kobiety po pięćdziesiątce, która ma za sobą długie życie zawodowe. Popularność bywa miła. Ludzie się ze mną witają, uśmiechają, mówią: "o, poznaję panią". Ktoś chce wspólne zdjęcie, proszę bardzo. Mam udawać, że mnie to irytuje? Gdy szłam po czerwonym dywanie na festiwalu w Berlinie, myślałam: "to chyba nie ja...", ale byłam szczęśliwa. Wszystko, co mnie

spotkało w dojrzałym wieku, traktuję jako dar od losu, naddatek, kopczyk.

TS: Ale za serialowe gaże chyba coś sobie pani kupiła?

DK: No tak, przyszły do nas pieniądze. Kiedyś kupowałam w second-handach albo polowałam na wyprzedaże, z czasem mogłam nawet zaszaleć w butiku projektanta.

TS: Bywa pani rozrzutna?

DK: Dużą sumę wydam na płaszcz. I kozaki. Nie mam zbyt wielu zachcianek. Mąż pyta, co mi kupić na rocznicę ślubu. "A może byś chciała kolczyki?". "Nie". "Pierścionek?". "Daj spokój". "To może wyjazd?". "Ale po co, jak mamy dom na Kaszubach?". Nie znoszę kurortów. Śniadania od-do, muzyka przy basenie, tłok. Najcenniejszą rzeczą, jaką można mi podarować, jest czas. Chciałabym, żebyśmy wygospodarowali trzy dni i pojechali we dwoje na Kaszuby, a może zabrali Kaśkę z mężem i wnuka.

TS: Co najbardziej lubi pani tam robić?

DK: Zwyczajne rzeczy. Wykąpać się w zimnym jeziorze. Mąż w sezonie boi się ze mną iść nad wodę, bo ciągle z kimś się kłócę i walczę o ekologię. Żeby letnicy nie myli się mydłem, bo zatruwają ryby. Żeby nie wrzucali petów, bo łabędzie się zadławią. Jak mogłabym być obojętna? Lubię spacery po lesie, nazywam to wietrzeniem duszy. Idę, gadam do siebie, uczę się roli. W ogóle jestem wędrowcem. Nie mam prawa jazdy, chodzę do tramwaju, do teatru. Wysiadam przystanek wcześniej, by się przejść, zobaczyć coś nowego. W obcych miastach lubię się powałęsać, zgubić.

TS: Nie myślała pani o przeprowadzce do Warszawy?

DK: Po co?

TS: Żeby być bliżej baru.

DK: Jeśli ktoś będzie chciał po mnie sięgnąć, znajdzie mnie w Gdańsku, na casting zawsze przyjadę. W Warszawie macie słabo z morzem, z powietrzem i z korkami. Trójmiasto jest skrojone na ludzką miarę, nie za duże, nie za małe. Dobrze mi tu, gdzie jestem.

TS: A ja mam wrażenie, że dopiero się pani rozpędza.

DK: Czasem też tak czuję. Myślę: "mam sześćdziesiąt lat, a tyle rzeczy mnie ciekawi". Uczę studentów na wydziale wokalno-aktorskim Akademii Muzycznej. Cieszę się, że zrobiłam doktorat i habilitację. Mój tata o tym marzył, szkoda, że nie doczekał tego momentu w moim życiu. A film? Kino coraz częściej daje szanse starszym aktorkom, ale czy dostanę jeszcze wielką kreację? Nie mogę na to liczyć. No, chyba że spotka mnie niespodzianka, jaką dostałam od Kingi Dębskiej. W jej filmie "Zabawa, zabawa" nie jestem kobietą przyczepioną do męskiego życia, wypełniaczem, lustrem, niczyją matką ani przyjaciółką. Jestem wartością samą w sobie. Filmowi staram się jednak nie dać uwieść. Bywa kapryśny, a cele w życiu trzeba mieć osiągalne. Unikam wtedy frustracji, ale nie przestaję marzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji