Artykuły

Świat nie zginie? Boska Komedia 2018

O XI Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Boska Komedia w Krakowie pisze Marcelina Obarska w portalu culture.pl

Boska Komedia w tym roku udowodniła, że polskiemu teatrowi raczej nie grozi stagnacja. Twórcy nieustannie poszukują nowych reżyserskich rozwiązań i eksperymentują z dramaturgią i formą sceniczną. Nierzadko tym eksperymentem okazuje się, paradoksalnie, powrót do tradycyjnej scenicznej opowieści.

Hasłem tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia w Krakowie był tytuł legendarnego utworu Czesława Niemena z 1967 roku - "Dziwny jest ten świat". Ikoniczna piosenka Niemena, mimo gorzkiego stwierdzenia w tytule, niesie jednak nadzieję (jak zapewne wszyscy pamiętamy: "lecz ludzi dobrej woli jest więcej / i mocno wierzę w to / że ten świat nie zginie nigdy dzięki nim"). W programie festiwalu znalazły się spektakle nieunikające najtrudniejszych tematów, całość imprezy jednak nie ugrzęzła pod fatalistyczną narracją. Jak słowa wyśpiewane przez artystę, tak i portret zbiorowy stworzony z zaproszonych przedstawień przyniósł pewien rodzaj pokrzepienia.

Portret szaleństwa

Maja Kleczewska pokazała w Krakowie adaptację amerykańskiego filmu z połowy lat 70. - "Kobieta pod presją" Johna Cassavetesa ze świetną rolą Geny Rowlands. Kleczewska rozegrała swoje dzieło na dwóch równoległych planach: teatralnym i filmowym; przy czym filmowy podzielony był dodatkowo na dwa strumienie: jeden z kamer na żywo, drugi uprzednio nagrany. To pozwoliło stworzyć jeszcze dokładniejszy psychologiczny portret Mabel, głównej bohaterki, a spotkanie z jej szaleństwem stało się bardziej intymne. Można było dokładnie obserwować jej nastroje, zmienną mimikę; a także szeroki i wąski kontekst - rozpięte między relacją bohaterki z rodziną i światem zewnętrznym a przeżyciami Mabel.

Poruszająca jest scena kolacji z gośćmi - kolegami z pracy męża [na zdjęciu]. Mabel konfrontuje się z mężczyznami, którzy ją lekceważą i jej nie rozumieją. Początkowo niewinne "wybryki" kobiety stają się przyczynkiem do ostrej kłótni między nią a partnerem. Spektakl momentami niebezpiecznie ociera się o stereotypowe postrzeganie "kobiecego szaleństwa", ale fenomenalna Sandra Korzeniak udowadnia, ze nikt nie byłby lepszy w tej roli. Jej sceniczna charyzma i wrażliwość spotykają się z sylwetką filmowej postaci, tworząc wstrząsający obraz osamotnionej kobiety, jednocześnie pełnej miłości i magnetycznego ciepła. Korzeniak jest typem aktorki, której nie trzeba specjalnie reżyserować (a na pewno sprawia takie wrażenie), a "Pod presją" to w zasadzie "one man show" - jednak z pewnością nie osiągnięto by tak wysokiego, precyzyjnego realizmu, gdyby nie świetne i warte podkreślenia partnerujące role: matki (Ewa Leśniak), męża (Piotr Bułka) oraz dzieci.

"Pamiętniki są często pierwszą przestrzenią docierania do swojego głosu. To prywatne pole negocjacji dotyczącej tego, kim się stajesz" mówi Ola Jakubczak, reżyserka teatralna i autorka instalacji performatywnych, w tym projektu o pamiętnikach kobiet. O magii przedmiotu i sile kobiecej emocjonalności opowiedziała w rozmowie dla Culture.pl.

Grzeczne, ale mocne

Ten gęsty psychologiczny świat został pod koniec spektaklu rozrzedzony filmową wstawką znad morza, na której dzieci bawią się z ojcem pod nieobecność Mabel. Na szczęście akcja szybko powraca do pieczołowicie skonstruowanego domu (świetna, realistyczna scenografia autorstwa Marcela Sławińskiego i Katarzyny Sobańskiej), gdzie przedstawienie ma swój finał. Przez większość czasu "Pod presją" wydawało się dosyć "grzeczną" - jak na Kleczewską - inscenizacją. Spokojną, psychologiczną i stosunkowo wierną filmowemu pierwowzorowi. Reżyserka nie byłaby jednak sobą, gdyby nie postawiła na mocny, emblematyczny dla swojej estetyki akcent - w pewnym momencie w niebieskim świetle pojawia się postać czerwonego pluszowego królika i korowód gości jak ze złego snu. Krótko potem wracamy do realistycznego świata i obserwujemy, jak Mabel odnajduje się na nowo w domu po pobycie w szpitalu psychiatrycznym.

Na końcu reżyserka wykonuje także pewien drobny, ale znaczący gest: Mabel wychodzi z pudelka scenografii i spogląda na całość z dystansu. Ten moment oraz decyzja o wyeksponowaniu kamer i kamerzystów są bodaj jedynymi elementami obnażającymi iluzję i łamiącymi realizm przedstawienia. Kleczewskiej udało się stworzyć kompletne dzieło łączące harmonijnie teatr i film. "Pod presją" to nagrodzony Grand Prix festiwalu (ex aequo z "Zapiskami z wygnania" w reżyserii Magdy Umer) psychologiczny, skupiony teatr bez emocjonalnego roztrzęsienia. Jedyny festiwalowy pokaz zakończył się długimi owacjami na stojąco.

Ze sceny na ekran

W programie festiwalu znalazł się także trwający niewiele ponad godzinę film w reżyserii Michała Borczucha pt. "Warany z komodo", łączący dzieło fabularne i dokument o grupie dorosłych autystów mieszkających na podkrakowskiej Farmie Życia. Fantazja, niewymuszone dialogi wyglądające jak improwizacja, niespieszny rozwój wydarzeń potwierdziły wrażliwość estetyczną reżysera, która została przeniesiona ze sceny na ekran z pozytywnym skutkiem. "Warany z komodo" to niepokojąca bajka o pokrętnej logice, przywołująca jego wcześniejsze prace, takie, jak np. "Lepiej tam nie idź" - spektakl z udziałem dzieci z Domu Dziecka w Szamocinie. W prezentowanym na Boskiej Komedii surrealistycznym filmie z elementami non-fiction naturalne kreacje zaprezentowali m.in. Krzysztof Zarzecki i Dominika Biernat - stali współpracownicy Borczucha. Widać było, że między nimi a reżyserem jest zrozumienie i zaufanie. Tak, jak w jego teatrze, balansowali między sytuacją prywatną a artystyczną kreacją.

Kosmos Borczucha przeniesiony do medium filmowego zdecydowanie zyskuje - kino pozwala bowiem pełniej się w nim zanurzyć. Film ten jest też dowodem na to, jak świetnie służą artystycznej wyobraźni Borczucha narzędzia, których nie daje teatr: montaż, rozmycia, zbliżenia obrazu. Poetyka obrazu w "Waranach" dobrze zgrywa się z dramaturgią, czego owocem jest film spójny i intrygujący, pozostawiający w niedosycie i oczekiwaniu na kolejne etapy filmowej przygody Borczucha. W Krakowie zobaczyć można było także dwa spektakle reżysera: "Żaby" z warszawskiego Teatru Studio i "Czarne papugi" produkcji Teatru im. Słowackiego.

Jak nie wystawiać powieści

"Murzyni we Florencji" w reżyserii Iwony Kempy to z kolei przykład niefortunnej adaptacji powieści. Książka chorwackiej autorki Vedrany Rudan to pozornie lekka narracja o rozpadzie rodzinnych więzi wskutek bratobójczej wojny z lat 90. Nawet bez znajomości bałkańskiego kontekstu politycznego nietrudno było podczas oglądania odczuć, jak wojna degraduje i niszczy bliskie relacje. Przedstawienie Kempy sprawiło jednak, że można się było zastanawiać, czemu niektórzy twórcy nie podejmują decyzji o nagraniu słuchowiska.

Mimo że aktorzy w spektaklu krakowskiego Teatru Nowego to artyści wysokiej klasy (m.in. Elżbieta Karkoszka, Anna Tomaszewska, Juliusz Chrząstowski, Jacek Romanowski), spektakl nie pozwolił im rozwinąć skrzydeł, zamykając ich w długich monologach, którymi ciężko było przyciągnąć i zatrzymać uwagę widowni. Z jakkolwiek wybitną literaturą nie mielibyśmy do czynienia, jakość tekstu nie może zagwarantować walorów teatralnych przedstawienia - w "Murzynach we Florencji" zdecydowanie zabrakło inscenizacyjnego pomysłu. Podchodzenie kolejno do mikrofonu celem wygłoszenia swoich kwestii zamieniło spektakl w sekwencję stand-upów i uniemożliwiło wytworzenie napięcia między bohaterami. Nawet groteskowa kreacja Juliusza Chrząstowskiego i Sławomira Maciejewskiego jako... pary płodów rozmawiających o przyszłej rodzinie nie uratowała spektaklu. Szkoda, że zawsze aktualny temat wojennej przemocy, opresji wobec kobiet i trudnej do przepracowania traumy przybrał tak płaską formę.

Wstyd czy nie?

Czy wypada powiedzieć o dobrze zrobionym spektaklu, że jest po prostu dobrze zrobiony i przez to sprawia przyjemność? Czy można dziś wystawiać Czechowa bez krytycznej nadbudowy? Iwan Wyrypajew inscenizacją Czechowowskiego klasyka spełnił swoje marzenie o wystawieniu dramatu w kostiumach z epoki, z realistyczną, drobiazgową scenografią i bez ingerencji w tekst. Jego spektaklowi z warszawskiego Teatru Polskiego towarzyszył jednak pozbawiony złośliwości dystans. Delikatny uśmiech, a nie szyderstwo.

Wyrypajew udowodnił, że nie da się dziś zagrać Czechowa zupełnie na serio - jednocześnie nie da się uczynić z niego jednowymiarowej kpiny. Cztery akty "Wujaszka Wani" oddzielone zostały zapowiedzią w wykonaniu głosu z offu, której towarzyszyło opuszczenie i podniesienie monumentalnej kurtyny (spektakl pokazywany był w Teatrze im. Słowackiego). Nad zaprojektowaną przez Annę Met hiperrealistyczną scenografią (sosnowy las i przedstawiona w szczegółach drewniana chata) unosił się neon z nazwiskiem autora i tytułem dramatu - przypominający modne szyldy dzisiejszych kawiarni. Świetne aktorstwo (m.in. Andrzej Seweryn, Karolina Gruszka, Maciej Stuhr i świetny w tytułowej roli Dariusz Chojnacki) jeszcze mocniej osadziło inscenizację w porządku mimetycznym, zapraszając do świata dawno niewidzianej teatralnej iluzji bez ironicznego puszczania oka.

W kuluarach zachwyt i radość mieszały się z zażenowaniem zwolenników bardziej krytycznego i eksperymentalnego teatru. Nic w tym dziwnego, pytanie tylko, czy naprawdę należy się dziś wstydzić prostej, teatralnej przyjemności.

Bez hańby i bez zachwytu

Marcin Wierzchowski, reżyser obsypanego nagrodami "Sekretnego życia Friedmannów", tym razem pokazał na Boskiej Komedii "Hańbę", opowieść o profesorze Davidzie Luriem, samotniku po dwóch rozwodach, który po wyrzuceniu z pracy na kapsztadzkim uniwersytecie (wszedł w intymną relację ze studentką) znajduje schronienie na prowincji u dorosłej córki.

To przedstawienie mogło naprawdę podobać się chyba tylko tym, którzy nie widzieli ekranizacji "Hańby" pióra noblisty Johna Maxwella Coetzeego w reżyserii Steve'a Jacobsa. Trudno bowiem w tym przypadku uniknąć porównań ze słynną powieścią i filmem - a z takiej konfrontacji niełatwo wyjść obronną ręką. Zastanawiałam się zatem, co właściwie motywowało Wierzchowskiego do podjęcia się tej inscenizacji. Oczywiście to żadna ujma wypaść blado przy Johnie Malkovichu (odtwórcy głównej roli w filmie Jacobsa), jednak krakowska "Hańba" nie przynosi teatralnej satysfakcji - jest po prostu wierną, dobrze skrojoną adaptacją.

Godna podziwu jest funkcjonalna, wielozadaniowa scenografia Barbary Ferlak, służąca jednocześnie za wnętrza nowoczesnych mieszkania, podwórko na prowincji, ulicę, uniwersytecką salę Dzięki rozwiązaniom Ferlak blisko trzygodzinny spektakl udało się zaprezentować bez antraktu.

Czasami kpi się ze sformułowania "machina teatralna" jako z wyświechtanego frazesu, "Hańba" Wierzchowskiego świadczy jednak o tym, że faktycznie zdarza się zobaczyć dobrze naoliwiony sceniczny mechanizm. Opór budziła natomiast reżyserska niekonsekwencja: z jednej strony w przedstawieniu pojawiły się stylizowane na afrykańskie tańce i stroje - z drugiej David, wymieniając numer rejestracyjny samochodu, zaczął od liter KR Jan Nosal wcielający się w farmera Petrusa próbował z kolei imitować mowę prostego człowieka - skręcając ni to w gwarę śląską, ni to w małopolski dialekt.

Szkoda też, że historię oglądać można było z jednego punktu widzenia - oczyma głównego bohatera. W słuchawce, którą otrzymaliśmy przed wejściem na widownię, słychać było głos narratorki, która zwracała się do Davida. Sceny korowodu różnych powracających postaci i przywoływane wspomnienia o naturze snu stanowiły zaproszenie do psychiki bohatera. Odtwórca głównej roli (Piotr Pilitowski) był zarazem jedynym aktorem, który w spektaklu Wierzchowskiego wcielał się w jedną postać (pozostali artyści mieli za zadanie stworzyć nawet po kilka kreacji - z bardzo dobrym skutkiem).

Historia bez historii

Remigiusz Brzyk stanął w kieleckim Teatrze im. Żeromskiego przed trudnym zadaniem. Jak stworzyć spektakl o dramatycznych wydarzeniach pogromu kieleckiego? "1946" to przedstawienie plasujące się między dokumentem a artystyczną impresją. Próbujące przywołać historię, nie opowiadające jej jednak w sposób linearny. Nic dziwnego, skoro za dramaturgię odpowiadał Tomasz Śpiewak, ściśle współpracujący z Michałem Borczuchem.

Przedstawienie zostało zaaranżowane jako muzealne oprowadzanie, które - począwszy od znanej wszystkim konwencji - rozpada się w typową dla dramaturgii Śpiewaka mozaikę. Bardzo dobrze w roli przewodnika odnalazł się Dawid Żłobiński ze swoim minimalistycznym, wyciszonym i zarazem pełnym niepokoju aktorstwem. Wszystko odbywało się w budynku bez ścian, smutnym szkielecie nazwanym "rekonstrukcją kamienicy przy ul. Planty 7/9 w Kielcach", gdzie doszło do pogromu. W spektaklu ujawniony został także wymiar prywatny tej historii: w scenariuszu umieszczono fragmenty osobistych wyznań związanych ze stolicą świętokrzyskiego.

Tym razem niechęć Śpiewaka do ciągłości fabularnej zderzyła się z próbą rekonstrukcji rzeczywistych wydarzeń, przez co całość mogła zostać odebrana jako zbyt zawiła i hermetyczna. Brakowało w "1946" postawienia dramaturgicznych kamieni milowych. Godna podziwu jest natomiast odwaga twórców w poszukiwaniach odpowiednich, a zarazem autorskich i świeżych środków do rekonstrukcji tragicznych wydarzeń z 1946 roku.

Ekonomia macierzyństwa

W programie znalazły się także nowe projekty choreograficzne. "Wycieka ze mnie samo złoto" w koncepcji Renaty Piotrowskiej-Aufrett miało prostą konstrukcję łączącą słowo i ruch. Jego znaczącą częścią były wyznania dotyczące zachodzenia w ciążę i macierzyństwa - przeplatające się wypowiedzi różnych kobiet przytaczane przez Piotrowską-Aufrett i towarzyszące jej: Aleksandrę Osowicz i Karolinę Kraczkowską. Teksty cytowane były kolejno z białej mównicy, co przywodziło na myśl oficjalne przemówienie z politycznego wiecu. Później artystki odczytywały kobiece konfesje nago. Łączyły się więc tutaj porządki intymności i polityki.

Piotrowskiej-Aufrett zależało też na podkreśleniu kontekstu ekonomicznego - tancerki w "Wycieka ze mnie samo złoto" wykonywały małe etiudy, ilustrujące, nad czym akurat pracowały w swoich salach prób, kiedy miały owulację lub starały się o zapłodnienie metodą in vitro. Odtwarzanie fragmentów ówczesnych prób było najciekawszym elementem tego spektaklu. Walor stanowiło także pokazanie różnych kobiecych perspektyw i podkreślenie niezwykłości kobiecego ciała jako zdolnego do wydawania na świat nowego życia. Zarazem nie było mowy o mitologizowaniu roli matki - cała mozaikowa narracja daleka była od wartościowania.

Skok z okna

W Krakowie zobaczyć można było także zakupioną przez Zachętę pracę Pawła Sakowicza - "Jumpcore". Była to rzeczywiście - zgodnie z opisem - wariacja na temat różnego rodzaju skoków i na tym poziomie spektakl pozbawiony był metafory. "Jumpcore" odnosił się do biografii legendarnego amerykańskiego tancerza Freda Harko i jego samobójczej śmierci (artysta wyskoczył przez okno w trakcie jednego ze swoich kameralnych performansów dla grona przyjaciół). Rozgrzewkę do spektaklu stanowiły warsztaty w Zachęcie w ramach wystawy "Lepsza ja" w wakacje 2017 roku, zapowiedziane jako "wielogodzinna praktyka skakania". Spektakl w Krakowie był, jak zwykle, bezpretensjonalnym performansem ruchu, który nie przebiera się za nic innego. Momenty bardzo głośnej i dynamicznej muzyki skontrastowane były z długimi passusami ciszy, w których można było usłyszeć oddech zmęczonego energicznymi skokami tancerza. Parokrotnie w ciszy Sakowicz zaczynał także śpiewać piosenkę "Gods and Monsters" Lany Del Rey - bez specjalnego wysiłku, od niechcenia, jakby był właśnie podglądany na próbie. Artysta po raz kolejny pokazał, że nie boi się naiwności - "Jumpcore" miało w sobie lekkość, było jednocześnie performansem prywatnym i przystępnym.

Dużo dobrego

W programie Boskiej Komedii znalazł się także m.in. spektakl Krzysztofa Warlikowskiego "Wyjeżdżamy", "Strach" Gosi Wdowik, nowe przedstawienie duetu Strzępka/Demirski ("Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej") a także "Metafizyka dwugłowego cielęcia" - efekt pracy Natalii Korczakowskiej w Los Angeles.

Niewątpliwie znaczące było to, że obok teatru eksperymentującego z formą i dramaturgią (np. spektakle Borczucha, "1946" Brzyka, czy wspomniany "Strach" Wdowik) zaobserwować można było wzmocnioną w stosunku do lat ubiegłych "frakcję opowieści", która (jak m.in. w "Pod presją", "Hańbie", "Wujaszku Wani") postawiła na inscenizację psychologiczną, cechującą się ciągłością. Dziwny jest ten świat - być może tak dziwny, że część z nas intuicyjnie łaknie teatru osadzonego w fabule.

**

Marcelina Obarska

Absolwentka teatrologii. Zajmuje się tym, co na przecięciu dyscyplin: szczególnie filozofii i teatru. Uczestniczka projektów dramaturgicznych i performatywnych w Polsce i za granicą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji