Artykuły

Po osieroceniu

"Zapiski z wygnania" Sabiny Baral w reż. Magdy Umer z Teatru Polonia w Warszawie na XI Festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Krystyna Janda, wybitna aktorka, kobieta-instytucja. Dosłownie, bo od lat prowadzi swój teatr, a jest to teatr uznany i odnoszący sukcesy. Dosłownie, bo to wielka postać polskiej kultury, która nie tylko ma olbrzymi dorobek, nagrody, sukcesy, ale także zabiera głos w sprawach politycznych i społecznych. W końcu jest to artystka o niebywałej charyzmie. Jandę można lubić, Jandy można nie lubić, z Jandą można się politycznie i artystycznie zgadzać lub nie. Ale nie ulega wątpliwości, że to taki typ osobowości artystycznej, który natychmiast skupia wzrok i uwagę. Biedni ci, którym przyszło grać z Krystyną Jandą czy to w filmie, czy w teatrze. Tylko nieliczni wychodzą z tego starcia cało, co samo w sobie jest niemałym osiągnięciem, bo Krystyna Janda to aktorka, która samym swoim pojawieniem się unieważnia wszystko inne. Zwyczajnie nie patrzy się na jej partnerów, na scenografię czy rekwizyty, bo istnieje tylko ona.

Bałam się "Zapisków z wygnania", bo temat wydarzeń marca 1968 roku jest sam w sobie bardzo ważny i kolosalnie trudny. Bałam się, że marzec będzie dla mnie drugorzędny, bo skupię się tylko na aktorce monodramu, na Krystynie Jandzie, legendzie polskiego aktorstwa. I to, co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Na scenie znajduje się zespół muzyczny, który zaczyna grać nieco jazzującą muzykę. Po prawej mikrofon - miejsce dla aktorki. Scenę od widowni odgradza półprzezroczysta kurtyna, na której przez cały spektakl wyświetla się zbliżenie na twarz aktorki, zdjęcia dokumentujące opisywane wydarzenia, czasem wyimki z filmów dokumentalnych: przemówienia Władysława Gomułki, wywiady z marcowymi emigrantami, zarówno te nakręcone pod koniec lat 60. prowadzone głównie z młodymi ludźmi, jak i późniejsze - z ludźmi już dojrzałymi, od lat mieszkającymi poza Polską. Aktorka wychodzi i zaczyna snuć opowieść Sabiny Baral, która przetykana jest fragmentami polskiej poezji i songami, klasycznymi żydowskimi szlagierami śpiewanymi w tłumaczeniu na polski ("Mein jidische Mame", "Kupujcie papierosy"), pieśniami współczesnymi z muzyką Leopolda Kozłowskiego nazywanego często mianem ostatniego klezmera Galicji, poezją śpiewaną (piosenki do słów Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej czy Agnieszki Osieckiej).

I to, co w tej dość prostej przecież, tradycyjnie wystawionej, bardzo klasycznej narracji robi Krystyna Janda, jest po prostu fenomenalne. Oczywiście, że Janda jest w roli, ma za dobry warsztat, żeby nie była; oczywiście, że nie oglądałam Krystyny Jandy, tylko jej postać; naturalnie - jest to aktorstwo psychologiczne, nie ma tu nowoczesnych zabaw formalnych, post-Brechtowskiego efektu obcości, dystansu do postaci itd. I jest to monodram najwyższej próby.

Pragnę tu zastrzec, że nie jestem wielką fanką poezji śpiewanej. Nie jestem też fanką śpiewu Krystyny Jandy, ale, prawdę mówiąc, nie jest to moje uprzedzenie do Krystyny Jandy, bo to jest gatunek, którego w ogóle nie lubię i jak coś mi się spodoba, to są to może trzy pieśni na krzyż z setek, które w życiu słyszałam. Ale songi doskonale się bronią, bo są po prostu aktorsko zagrane. W tym leży ich wielka siła.

To, co jednak w tym spektaklu jest najpotężniejsze, to prowadzenie narracji. Zaczynamy powoli i spokojnie, od początków antysemickiej nagonki. Sabina, wrocławianka, emigrantka, opowiada o swojej młodości, planach, które wtedy snuła, zainteresowaniach. Nawet o tym, że słysząc już pierwsze nawoływania do wygnania Żydów z Polski, nie identyfikowała ich jako antysemickich, wręcz zgadzała się z treścią "antysyjonistycznych" wystąpień. Dopiero później dociera do niej, że nie chodzi wcale o Izrael, że polityczna nagonka ma więcej wspólnego z nią i z jej rodziną, niż pierwotnie sądziła. Zaczyna się pakowanie, szereg upokarzających procedur, prawnych obwarowań i zakazów. Nie można z Polski Ludowej wywozić waluty, nie można wywozić dzieł sztuki, nie można wywozić niczego, co powstało przed rokiem 1945. Czy można sobie wyobrazić ból ludzi, którzy zaledwie dwie dekady temu stracili większość swoich rodzin w Zagładzie, a potem dowiedzieli się, że - o ile takowe cudem ocalało z wojennej pożogi - nie mogą ze sobą wziąć nawet ich zdjęcia? Co wybrać z całego dobytku, który się posiada? Jeśli książki obwarowane są limitem tysiąca egzemplarzy na jedną rodzinę, które książki należy ze sobą wziąć, a które zostawić? A rodziny? Kogo wziąć ze sobą, a kogo zostawić? Kto zdecyduje się na tułaczkę i niepewność emigracyjnego życia, a kto uprze się i zostanie w Polsce? Jeden z wujów Sabiny zostaje, stracił żonę i dzieci w Auschwitz. Nie ma już chęci do życia, na nic nie liczy.

Poniżające procedury, wciąż sączący się zewsząd antysemicki jad, z gazet, z radia, na ulicy, nieco zagubieni w tym wszystkim rodzice, rozłąka z wujem, w końcu rozłąka z chłopcem, w którym Sabina była zakochana. Dziewczyna jest silna i odważna, pomaga, załatwia sprawy, wspiera rodziców w organizacji wyjazdu. Ale czy istnieje ktokolwiek, kto byłby na tyle silny, by znieść upokorzenie na granicy, na której celnicy oczekują od nastolatki wydania pamiętnika, traktując go jak dokument? Dziewczyna zapisała w nim swoje przemyślenia, doświadczenia, uczucia. Jak oddać celnikowi całą swoją intymność? Sabina płacze i metodycznie drze pamiętnik na strzępy. Jakiejś kobiecie w pociągu celnicy wyłamują obcasy z butów, żeby sprawdzić, czy czegoś tam nie przechowuje. Ktoś trafia do więzienia za próbę wywiezienia rzeczy, której wywozić nie wolno. Rzeczy, która do tego człowieka należała, jakim więc prawem - pyta Sabina - można zabronić wywiezienia z Polski czyjejś własności?

Historia, przerywana songami, wierszami, nagraniami z dokumentów, rozwija się. W jej trakcie dziewczyna dojrzewa, jakby doroślała w przyspieszonym tempie. Im dalej, tym trudniej odnaleźć się jej rodzicom. Z Wiednia przenoszą się do Rzymu, tam Sabina dostaje pracę w organizacji żydowskiej zajmującej się globalnie wsparciem Żydów zmuszonych do emigracji. Nikt nie jest gotowy na wielką falę emigracji żydowskiej z Polski, więc każda osoba posługująca się językiem polskim jest niezwykle przydatna. Sabina wspiera wciąż napływających emigrantów, słucha ich historii, pomaga wypełnić formularze. Pewne małżeństwo podróżuje z kotem i żyje w ciągłym strachu, że ktoś na którejś granicy każe im tego kota zostawić. Jak zostawić na granicy kota, domownika, przyjaciela, zwierzę, za które jest się odpowiedzialnym? Dwoje starszych ludzi z Łodzi podróżuje z trumną, w której mają szczątki swojej córki. Jak dalece posunięta była ich determinacja, ile łapówek musieli wręczyć, żeby wykopać trumnę na cmentarzu i przeszmuglować ją z Polski? Niektórzy nie wytrzymują napięcia. Ktoś targnął się na życie, przeżył i leży w szpitalu, być może w perspektywie mając dożywotnie kalectwo. Inny popełnił samobójstwo. Skutecznie.

Gehenna Sabiny i jej rodziny to zapis koszmaru. Zanim dotrą do Stanów Zjednoczonych, w których Sabina zrobi karierę, a jej rodzice nigdy nie dostosują się do nowych warunków i nigdy nie odnajdą się w nowym kraju, bohaterka wysłucha setek rodzinnych historii opowiadanych przez ludzi złamanych przez... no właśnie, przez co? Wydarzenia marca '68? Czy może jednak przez antysemityzm? I tutaj, nie mam wątpliwości, monodram Krystyny Jandy, nie pozostawia złudzeń. Marzec jest punktem wyjścia, a cała narracja to nie tyle zapiski z wygnania, co zapiski z antysemityzmu. Wspomnienia Sabiny Baral dostarczają Magdzie Umer i Krystynie Jandzie doskonałego materiału źródłowego, ale reżyserka i aktorka uzupełniają go o dodatkowe teksty i robią to nie tylko w poruszający sposób, ale też mądrze. Kiedy Sabina wspomina niejako wymuszoną na niej w dzieciństwie przez wuja wizytę w Auschwitz, opowiada o stosach butów, włosów, walizek czy lalek, które widziała na terenie byłego obozu. Auschwitz-Birkenau to nie są wówczas miejsca masowo uczęszczane przez turystów. Bohaterka orientuje się, że w pewnym momencie są z wujem zupełnie sami. Znajdują się przy komorach gazowych. Wuj bez słowa wyciąga tałes, zakłada go i zaczyna śpiewać kadisz, bez przerwy płacząc. I kadisz w spektaklu wybrzmiewa z nagrania, świetnie zresztą zaśpiewany przez kantora, wyświetla się tekst modlitwy. Ale nie wszyscy wiedzą, że pełna jej nazwa to "Kadisz jatom", dosłownie: "Kadisz sierocy". I to jest fundament całego spektaklu. "Zapiski z wygnania" są modlitwą żałobną po osieroceniu przez Polskę.

Ale na tym monodram się nie kończy. Po odprawieniu rytuału pogrzebowego, który de facto jest pochówkiem dotychczasowego życia Sabiny, jej rozpacz zamienia się w gniew. I ten gniew doprowadzi do tego, że Sabina zrobi karierę, pieniądze, założy rodzinę, napisze książkę. Ten gniew doprowadzi do punktu, w którym aktorka, kapitalnie wyłamując się nieco z postaci, brawurowo będzie balansować między byciem w roli a politycznym manifestem, który jest i oskarżycielską mową skierowaną do widzów i apelem o to, by zwalczali antysemityzm, by zwalczali faszyzm, by na zawsze opowiadali tę historię kolejnym pokoleniom. I jest to potężny kawał najczystszego teatru politycznego - wściekłego, wyrosłego na krzywdzie, żądającego zadośćuczynienia. Janda rozpoczyna tę część monodramu fragmentami najbardziej chyba osobistego tekstu Juliana Tuwima, "My, Żydzi polscy". Ten tekst sam w sobie wyrósł z niewyobrażalnej wściekłości, on sam w sobie jest jednym wielkim gniewem. Ale to, jak wykonuje go Janda, to jest zupełnie nowy poziom furii, a z tekstu wybrane są jego najmocniejsze fragmenty, często pomijane w wyimkach, które z niego się cytuje. Kiedy Janda z wściekłością niemal krzyczy: "My, najwspanialsza w dziejach kupa krwawego nawozu, którym użyźniliśmy Polskę, aby tym, co nas przeżyją, lepiej smakował chleb wolności", cała sala wstrzymuje oddech. Kiedy swój monodram kończy, gasną światła i na ekranie wyświetla się szereg scen z manifestacji nacjonalistycznych w Polsce z ostatnich paru lat. To dość długa projekcja i ciężko się na to patrzy, na race, zamaskowane twarze, burdy, rasistowskie transparenty, płonącą tęczę na Placu Zbawiciela w Warszawie. Gdy projekcja się skończyła, przez chwilę widzowie siedzieli w ciemności, potem zapaliły się światła na widowni. Wszyscy siedzieli w martwej ciszy.

W świecie teatru istnieje takie klasyczne przekonanie, że jak widzami spektakl wstrząśnie, to przez dość długą chwilę nie są w stanie go oklaskiwać. Widziałam w życiu wiele takich sytuacji. Żadna z tych chwil nie trwała tak długo, jak ta w Krakowie, po monodramie Krystyny Jandy. Nigdy nie widziałam jednogłośnej owacji na stojąco, która wywołała aktorkę na scenę czterokrotnie. A już na pewno nie po monodramie.

Ten spektakl jest wstrząsający. A przy tym jest odważny, bo zadaje nam bardzo surowym tonem pytanie o to, dokąd zmierzamy i co zamierzamy z tym problemem zrobić dalej, pół wieku po marcu.

Zastanawiałam się, czy tematyka marca '68 będzie poruszająca dla kogoś, dla kogo nie jest to historia osobista. Mi łatwo jest się utożsamić, bo jeden z moich dziadków doświadczył marca na własnej skórze, choć w jego przypadku historia nie odcisnęła się na nim piętnem emigracji. Miałam wątpliwości, bo nie jestem pewna, czy osiemset lat obecności Żydów w Polsce, w jej nauce, kulturze, polityce, gospodarce, handlu, rzemiośle, a nawet rolnictwie (wbrew pozorom - zdarzało się) i gniew oraz poczucie krzywdy, które rodzą się w potomku wielu żydowskich pokoleń przy każdym antysemickim ekscesie (a mamy ich w historii niemało), są zrozumiałe dla kogoś, kto nie ma żydowskiego pochodzenia, dla kogoś, kto ma zupełnie inną historię rodzinną, zapewne również posiadającą epizody dramatyczne, ale pewnie niebędącą jednak pasmem prawie tysiąca lat upokorzeń, bo powiedzmy sobie otwarcie, że życie żydowskie w Europie do Zagłady włącznie, a w Polsce do marca '68, jest raczej jednym wielkim pasmem tragedii z radosnymi i dającymi nadzieję epizodami, a nie historią chwały z epizodami tragicznymi. Mówiąc brutalnie, czy to zachwianie proporcji jest czytelne dla kogoś, kto nie jest Żydem? I od razu odpowiem - jest. Byłam w teatrze w składzie czterech osób, dwóch Polek żydowskiego pochodzenia i dwojga Polaków niemających żydowskiego pochodzenia. Każde z nas, przepłakało bite dwie godziny spektaklu z kieszeniami wypchanymi gargantuicznie wymiętolonymi i mokrymi od łez chustkami. I to niezależnie od siebie. Spektakl Krystyny Jandy i Magdy Umer to po prostu wstrząs. Rzecz niezwykle poruszająca, inteligentna, świetnie się rozwijająca, w której na pierwszym planie jest nie tyle warsztat aktorki, co częste w przypadku monodramów, co jasna i klarowna teza, bardzo umiejętne prowadzenie narracji przy zastosowaniu niezwykle oszczędnych środków, proste i dobitne pytanie do widzów, apel o sprzeciw i walkę z faszyzmem i antysemityzmem wszelkimi możliwymi sposobami. Potężna machina niezrównanego warsztatu aktorskiego jest tu kołem zamachowym narracji i polityczno-społecznej diagnozy tego, co się obecnie dzieje w Polsce i, na marginesie, także poza nią. To spektakl ostry, druzgocący emocjonalnie, niemal biblijny w potędze swego oskarżenia, przypominający księgi proroków ze Starego Testamentu. Absolutny majstersztyk. Kwestie formalne są drugorzędne, naprawdę. Jeśli ktoś w odpowiedzi na apel o walkę z faszyzmem, zadaje pytanie o to, czy to nowoczesne, postdramatyczne i czy jest zagrane w roli, poza nią, bądź po Brechtowsku, to ja bardzo przepraszam, ale jest po prostu idiotą. Tu nie ma czasu, żeby się bawić w formalne ceregiele i inne fidrygałki. Janda o tym wie. Wie o tym także cała dzisiejsza widownia spektaklu, która zamarła po jego zakończeniu, bojąc się nabrać powietrza w płuca czy przełknąć ślinę. I tak, takich czasów dożyliśmy. Czasów, w których aktorka z wieloletnim dorobkiem, która mogłaby teraz tylko odcinać kupony od swojej sławy, czuje się w obowiązku, by wyjść na scenę i nam to bezwzględnie rzucić w twarz. I chwała jej za to.

Siłą rzeczy, strzałów nie ma.

Tych metaforycznych.

I róbmy wszystko, by do tych realnych także nigdy nie doszło.

Polecałabym Warszawie polowanie na bilety, bo ten spektakl jest wart każdych pieniędzy, ale podobno są niemal nie do zdobycia.

I to chyba zamyka temat.

Jest to jeden z najlepszych spektakli, jakie widziałam w życiu. I piszę to ja, osoba nieznosząca monodramów, poezji śpiewanej, zdecydowanie mająca szczególne upodobanie do spektakli z bardzo silną i charakterystyczną stylistycznie ręką reżysera, wieloosobową obsadą i wielowątkową narracją.

"Proces" Lupy? Strzępka i Demirski? Zapomnijcie.

Chcecie teatru politycznego pełną gębą? Idźcie na Jandę.

Zobaczycie wtedy, że jedna kobieta potrafi wyjść w czerni na scenę i w dwie godziny rozjechać prawie 400-osobową widownię walcem. Całą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji