Artykuły

Kutz. Ostatni z Wielkich, nauczyciel

Przy całym deklarowanym publicznie ateizmie Kazimierza Kutza jego śląskie filmy, odprawiane przez niego wspólnotowe rytuały to najgłębsza refleksja religijna w historii polskiego kina. Laudacja na cześć wybitnego reżysera, doktora honoris causa łódzkiej Filmówki

Dr hab. Piotr Mikucki - ur. w 1957 r., reżyser, dziekan Wydziału Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, członek Polskiej Akademii Filmowej. Promotor w postępowaniu o nadanie Kazimierzowi Kutzowi tytułu doktora honoris causa

Kutz. Dlaczego Kutz? Czy nie jest to oczywiste? Ponad pół wieku pracy artystycznej. Sto pełnometrażowych przedsięwzięć fabularnych, w kinie, telewizji, teatrze. Honorowy Orzeł Polskiej Akademii Filmowej za osiągnięcia życia. Platynowe i Złote Lwy gdyńsko-gdańskie. Autor książek. Nasz absolwent.

Tak, tak, wiem, Panie Kazimierzu, że nie jest Pan naszym absolwentem. W "Książce ewidencyjnej" Uczelni zapisano pod numerem 157 z roku 1949, że niejaki Kuc Kazimierz "dnia 12 stycznia 1955 roku na podstawie zdania wszystkich egzaminów, odrobienia ćwiczeń i projektów objętych programem studiów oraz odbycia praktyk wakacyjnych" uzyskał - jedynie - absolutorium, ale wiem też o ustnej umowie, na mocy której miał Pan mieć możliwość wystąpienia o dyplom Szkoły w roku 1957 za swój kluczowy, współautorski wkład w jeden z największych filmów w historii kina, "Kanał". Umowie niedotrzymanej.

Dziś otrzymuje Pan dyplom bez porównania cenniejszy, doktorski, a nie magisterski, honorowy. Jest Pan jednym z naszych 15 doktorów honoris causa, jednym z 13 polskich, jednym z dziewięciu reżyserów, dla mnie ukochanym i wyjątkowym.

***

Dlaczego Pan? Każdy, każde z nas, wiem - nie darowałby mi Pan tej wyłącznie męskiej formy - a więc: każde z nas ma swoją nieco inną na to pytanie odpowiedź.

Dorobek artystyczny? To wszystko jest w recenzjach, biografiach, na taśmach, dyskach i papierze. Tak, to warunek konieczny, ale nie wystarczający.

Co czyni więc kompletnego artystę? Czy artystę czyni artyzm? Czerwone dywany? Pragnienie innych, młodszych, by naśladować jego sukces? Mam inne kryteria. O nich - na końcu.

Patrzę na Pana od blisko pół wieku, z daleka, ale czasem z bliska, mam okazję przez te naprawdę prawie 50 lat, od chwili, kiedy zobaczyłem "Sól ziemi czarnej", do czynienia wielu porównań i widzę w Panu człowieka kompletnego. Pani Profesor Krystyna Zwolińska mówiła o Janie Cybisie: "Był to wyjątkowy okaz gatunku ludzkiego". Wyjątkowy, czyli rzadki. Unikalny. Przychodzi mi to na myśl, gdy piszę, gdy mówię o Panu.

Do dziś pamiętam dzień, gdy odwiedziłem Pana w jakiejś czysto zawodowej sprawie, było to w połowie lat 90., a Pan, zaproponowawszy kieliszek nalewki, zaczął rozmowę o porządku dnia w życiu człowieka, którą skończył Pan trochę zwierzeniem, ale bardziej chyba nauką dla mnie. Powiedział Pan: "Wieczorem podsumowuję swój dzień, jeśli nie zrobiłem w jego ciągu nic dobrego, uznaję go za stracony".

Buddyści mówią o trzech poziomach nauczyciela. Zewnętrznym, wewnętrznym, tajemnym.

Zewnętrzny? Kutz tak powiedział. Wewnętrzny? A może zastanowię się nad tym, co dobrego dziś zrobiłem? Tajemny - to internalizacja, odruchowe postępowanie wynikające z nauki Kutza. Jeśli udało mi się w moim niedoskonałym życiu wejść na lepszą ścieżkę, to dzięki Panu. To Pan był jednym z tych nielicznych, którzy pędzącemu wtedy autostradą do sukcesu ambitnemu i już niezbyt młodemu filmowcowi otworzyli małą furteczkę w bok, też prowadzącą do celu, ale o ile piękniej i pożyteczniej.

Miałem wtedy prawie 40 lat. W rozmowie z Elżbietą Baniewicz, opublikowaną w książce o znamiennym tytule "Z dołu widać więcej", powiedział Pan o swoim kryzysie 40-latka. Uciekł Pan, bohater Stendhala, skutecznie przebijający się z nizin do elit intelektualnych Warszawy, z błyszczącego świata sukcesu do domu, na czarny Śląsk. W Warszawie zaszczycali Pana przyjaźnią Tadeusz Konwicki i Stanisław Dygat (a może to Pan ich zaszczycał?), Starsi Panowie Przybora/Wasowski pisali o Panu piosenki (przyzna Pan - pouczające i trafiające w sedno Pana rozterek i stendhalowsko-kutzowskiej koncepcji "krystalizacji uczuć"), a Pan przy udziale i pomocy Pańskiego brata Henryka wrócił do siebie, do Szopienic. Wybrał Pan śląsko-buddyjskie odosobnienie nad sławny katalog pięknych aktorek zawodowych i naturalnych tworzony już od czasu, gdy był Pan asystentem reżysera w "Pokoleniu", przez Pana i grono, jak to Pan kiedyś powiedział, kolegów-korespondentów. Po 15 latach musiała to być pokaźna księga, prawda?

Mniejsza o to. Dlaczego mówię o odosobnieniu, pustelni (tu znów trafiamy na Stendhala) śląsko-buddyjskiej? Nie dlatego, by trwale porzucił Pan zmysłowość świata. O nie, znamy Pana zbyt dobrze, świat jest dla Pana niczym bez piękna kobiety, bez miłości. To Pan powiedział przecież, że jeśli warto żyć dla czegoś, to dla miłości. Rozumie Pan jednak tę miłość szeroko, nie jako niewart zachodu, energii i czasu chwilowy szał zmysłów. Miłość dla Pana, jak i dla innych wielkich nauczycieli, tych buddyjskich, osiągających w nas poziom nauczyciela tajemnego, to coś wykraczającego poza egoistyczne spełnienie. Miłość to życie dzieleniem się z innymi, to życie dla pożytku innych.

Pana kryzys dojrzewającego mężczyzny zaprowadził Pana na kanapę w mieszkaniu brata, roczny namysł na niej doprowadził Pana do wyśnienia "Soli ziemi czarnej", daru dla sióstr i braci, których jak Julian Sorel z "Czerwonego i czarnego" czy Fabrycy del Dongo z "Pustelni parmeńskiej" opuścił Pan dla Stolicy. Jak napisał Henryk Mann w ślad za pewnym księciem z podpirenejskiego Foix, późniejszym królem Francji Henrykiem Walezjuszem: "Paryż wart jest mszy".

Jakie były Pana koncesje dla Warszawy? Nie wiem. Widzę za to, że odprawił Pan, wciąż Pan odprawia, wielką mszę dla swojego Śląska. Jest Pan jego kapłanem, ostoją. Chciałbym powiedzieć, że mógłby Pan do nich, Ślązaków, krzyknąć: "Nie lękajcie się, ja jestem!", ale dzisiejszy obrót spraw, śląskich i polskich, jest znów tak samo rozpaczliwy jak w czasie zawłaszczenia Górnego Śląska przez warszawsko-kresowych piłsudczyków, a potem zagłębiowsko-moskiewskich komunistów. Dziś włada chamski kapitalizm i cynizm rzekomego suwerena.

Co będzie jutro? Pana filmy, książki, działalność polityczna i publicystyka są arką, w której przechowane zostaną wartości, na których straży stały Pana babka i matka, które pielęgnowali Pańscy (zarówno, jak Pan powiedział, lewaccy, jak i katoliccy) nauczyciele gimnazjalni. Ścigali się o rząd dusz nad wami, zawsze i po obu stronach sporu właśnie w duchu wartości.

Pana późniejsza działalność dla pożytku śląskiego odbije się też światłem w stronę naszej wciąż zruszczonej, a teraz jeszcze i zamerykanizowanej centrali. Wierzę w to i życzę tego Panu oraz sobie. Pana Ślązacy wyjdą jeszcze z kopalni, spotkają się pod Krakowem z rycerzami spod Giewontu i nie trzeba będzie nawet ruszać na Warszawę, by coś się zmieniło.

***

Rozmawiałem kiedyś z niepośledniej próby polskim intelektualistą - tak, są jeszcze tacy - mocno i jednoznacznie, cokolwiek by się działo, stojącym po stronie Kościoła katolickiego. Gdy namawiał mnie do, jak to powiedział, nawrócenia, odparłem, że nie potrzebuję Boga i struktur, by starać się, najczęściej skutecznie, postępować moralnie. Usłyszałem paternalistyczne żachnięcie, że ja to może i owszem, ale "lud" będzie bez tego zagubiony.

Pana ścieżka życiowa, Panie Kazimierzu, jest świadectwem spojrzenia szerszego niż tylko chęć wyzwolenia z oków wiary w arbitralne dogmaty. Porzucił Pan wiarę w Boga jako młodzieniec, Pana matka zaakceptowała to, podobnie jak agnostyczną ścieżkę Pana brata. Cóż lepszego może zrobić rodzic, niż zrozumieć pragnienie wolności dziecka i zaufać mu?

Pan odpłacił jej i swoim Ślązakom przy całym swym, przynajmniej deklarowanym publicznie ateizmie, zrozumieniem i akceptacją wagi w życiu człowieka i społeczności ducha religii, istoty Dekalogu. Pana filmowa wielka msza dla Śląska jest gmachem najgłębiej pojmowanej chrześcijańskiej religijności. Jej fundator, jeśli dobrze czytam pisma jego uczniów, chciał budowania wspólnoty, a nie wyłączania innych poza nią pod groźbą ognia piekielnego. Pana śląskie filmy, Pana rytuały wspólnotowe, cytowane i odprawiane przez Pana to najgłębsza w moim odczuciu refleksja religijna w historii polskiego kina.

Jeśli więc jedną z miar kompletnego człowieka i artysty jest praca dla dobra innych, to mierzony nią jest Pan olbrzymem. My, lenie z Kongresówki - przepraszam obecnych: nie wszyscy - jesteśmy częściowo usprawiedliwieni. Pan dostał dobrą szkołę, jak sam Pan powiedział: "Wyrosłem w świecie konkretnej pracy, w okrutnym pejzażu i moim otoczeniem była zawsze zbiorowość familijna, pokolenia żyjące w tym samym miejscu, dziedziczące zawód i obyczaje. W takim środowisku kontrola społeczna człowieka była więc konkretnej próby, dlatego mój strach, przy tej mojej ekstrawaganckiej karierze, był autentyczny. Musiałem się wykazać i pokazać, że różne ograniczenia narzucone przez urodzenie można pokonać".

To był program minimum, Panie Kazimierzu. Nie wiem, jak wielkie długi wobec rodziny i Pana społecznego otoczenia Pan miał, ale jeśli ktoś jeszcze czegoś się od Pana domaga, to protestuję - długi spłacone, to my od dawna zaciągamy u Pana swoje. Widzę to jako - jak to się mówiło kiedyś - "sztafetę pokoleń". Sformułowanie podejrzanie socjalistyczne, a przecież zakorzenione w Biblii. Tajemnice nauk przekazuje się z ojca na syna, z nauczyciela (nauczycielki!) na ucznia, z proroka na wyznawców. Jakkolwiek to Państwo rozumieją, proszę, by w tym przypadku przekaz nie zaniknął.

Lękam się nie bez powodu. Mniej więcej 15 lat temu był Pan tu u nas. Spotkanie planowane dla czwartego roku reżyserii uczyniliśmy otwartym dla całej Szkoły. Sala Senatu pękała w szwach. Ludzie słuchali przez drzwi z korytarza, stali pod oknami. Nie wiem, czy spodziewali się Świętego Graala, tajemnicy sukcesu, ale Pan mówił przez godzinę o powinnościach reżysera wobec miejsca, z którego się wywodzi.

Było o Śląsku, ale było i o Łodzi, i o Szkole. Szkole, którą uznał Pan wtedy za swoją drugą małą ojczyznę. Za to jako łodzianin i dziekan wydziału Panu ogromnie dziękuję. Mówił Pan porywająco, nikt z naszych nauczycieli tak do nas nie mówił, może na swój sposób Andrzej Brzozowski, może Kazimierz Karabasz sączył w nas te przekonania. To była ta wielka tajemnica sukcesu, na którą czekali zebrani. Zarządziłem wtedy rejestrację Pana wypowiedzi, ale w naszym polskim bałaganie nagranie zaginęło. Szukam tego Świętego Graala do dziś. Znajdę.

***

Wspominałem już tu panią profesor Krystynę Zwolińską. To ona mówiła nam o trzech nieodzownych składnikach sztuki: Bonum - Pulchrum - Verum.

Bonum - Dobro. Pulchrum - Piękno. Verum - Prawda.

Kwestię dobra mamy tu już chyba omówioną, a piękno? Cóż, przecież Państwo wiedzą - estetyczne ubóstwienie przez Kutza zjawiska kobiecości... Same jego wypowiedzi na tylko ten temat konstytuują artystę. Mam jednak jeszcze inne dowody. Poza absolutnym, kosmicznym pięknem "Nikt nie woła", za które współodpowiada drugi z bohaterów dzisiejszej uroczystości, pan profesor Jerzy Wójcik [operator], chcę przywołać "Sól ziemi czarnej".

Znów trafiamy tu na Pana ulubionego pisarza. Czy znają Państwo "syndrom Stendhala"?

"Syndrom Stendhala - jak mówi nasza ukochana i nieoceniona Wikipedia - to rodzaj zaburzenia somatoformicznego, przejawiającego się przyspieszonym biciem serca, zawrotami głowy, dezorientacją, a nawet halucynacjami powstającymi u niektórych osób na widok wspaniałości, dzieł sztuki i zabytków zgromadzonych na małej przestrzeni. Nazwa tego zjawiska wywodzi się od opisanej w pamiętnikach z 1817 r. francuskiego pisarza Stendhala słabości, której doznał on, przyjechawszy do Florencji, po zwiedzeniu galerii Uffizi, odwiedzeniu grobu Dantego w kościele Świętego Krzyża, obejrzeniu Dawida Michała Anioła. Musiał po tych wrażeniach kilka dni spędzić w łóżku z gorączką, a kiedy zdecydował się wyjść ponownie na ulice miasta - doznawał znów, jak sam to opisał, gwałtownego kołatania serca.

Zjawisko to nazwała po raz pierwszy włoska lekarz psychiatra Graziella Magherini w roku 1979, która zauważyła we Florencji więcej tego typu reakcji na nagromadzenie dzieł sztuki, gdy pracowała w tamtejszym szpitalu Santa Maria Nuova. Syndrom Stendhala zdiagnozowano po raz pierwszy w roku 1982".

Stoi przed Panem człowiek, który w kontakcie z "Solą ziemi czarnej" w kinie Pionier przy ulicy Franciszkańskiej w Łodzi doznał wspomnianego "zaburzenia somatoformicznego". Było przyspieszone bicie serca, zawroty głowy, dezorientacja, nawet coś w rodzaju halucynacji w drodze do domu. Nie ma w tym filmie brutalnej bezpośredniości "Idź i patrz", której można by przypisać wstrząs, jakiego doznałem. Jest czyste, wyśnione podobno przez Pana, piękno. I to ono funduje nam stendhalowskie zaburzenia.

Bonum - Pulchrum - Verum. Co z prawdą? Dziś, w czasach postprawdy. Zawstydzającej bezczelności w publicznym szerzeniu kłamstwa. Czym ona jest? Może jednak tym, czym zawsze była. Zgodnością z trzeźwo, rozumowo postrzeganą rzeczywistością? A może jednak dalej? Może nie ma prawdy bez dawania jej świadectwa? Bez mówienia rzeczy niewygodnych innym, zagrażających naszemu bezpieczeństwu, karierze. Bez odwagi powiedzenia czegoś głośno, bez odwagi odmowy. Bez czegoś, co łagodnie zwane jest koniunkturalizmem, a co jest często po prostu świństwem?

Przy Pana, jak Pan sam napisał, lewackich poglądach młodzieńca z robotniczych Szopienic, przy Pana harcersko-omturowskiej postawie i predyspozycjach drużynowego, przywódcy, mógł Pan w PRL-u trafić do świata socjalistycznej władzy. Tak się jednak nie stało.

Zmienił Pan życie tak wielu ludzi, a jeden ludzki los zdecydował o czymś jakby za Pana. To dla mnie najbardziej poruszające z Pana publicznych zwierzeń:

"Zacząłem chodzić z jedną ze ślicznotek, niejaką Irenką P., i z nią przeżyłem pierwsze rozkosze randek i pocałunków w prochowcu matki, wykradzionym potajemnie.

Potem weszli Rosjanie, i gdy druga ślicznotka, jasnowłosa o złotawej karnacji, cała w meszkach jak brzoskwinka, szła po wodę z wiadrem, czerwonoarmiści wciągnęli ją do wagonu i zgwałcili seryjnie. Po paru dniach ją zobaczyłem. Przybyło jej 20 lat i umarła jej uroda. To największa tragedia, jaką pamiętam i jaką widziałem w tamtych latach. Nawet mój ojciec powstaniec stojący pod szubienicą skazańca, jako jeden z następnych do publicznej egzekucji, mniej mnie dziś trapi niż obraz tamtej dziewczyny.

Barbarzyństwo czerwonoarmistów i zamordowanie piękna jasnowłosej były moim podstawowym posagiem, jaki niosłem ze sobą w wyprawie do Łodzi, moim intymnym rozeznaniem w rodzącym się świecie z importu. Nosiłem obraz Ani jak szczepionkę w sercu, dzięki której uchroniłem się od czerwonej legitymacji i wszystkich konsekwencji z tym związanych. Dzięki tamtej tragedii Ani zostałem skazany na właściwą stronę, choć po tym, co z nią zrobili Rosjanie, nie zamieniłem z nią ani słowa i nigdy więcej już jej nie widziałem. Ale pojąłem, że piękno pochodzi wprost od Boga, jest jego sublimatem i zniszczyć je może byle cham w jednej chwili".

W obliczu takiego niewyobrażalnego nieszczęścia stajemy chyba bezradni. Cóż możemy powiedzieć takiej Ani? Co możemy zrobić, mając lat 15? Nie wiem, pewnie nic. Później możemy próbować oddać temu nieszczęściu sprawiedliwość, sublimując koszmar młodzieńczych doświadczeń w piękno twórczości. Refleks tragedii Ani widzę w kobiecych postaciach Pana filmów.

***

Powiedział Pan kiedyś, chyba znów Elżbiecie Baniewicz, że jest Pan jednak szczęściarzem. Dowodził Pan tego na przykładzie losów wojennych swego brata, o którego nastoletnim losie okrutnie decydowała historia. Tak, widzimy chyba, że jest Pan szczęściarzem, ale w moim pojęciu to Pan jest tego szczęścia sprawcą. Bo te - zaledwie dwa - lata różnicy między Panem a Henrykiem dały Panu siłę oporu, siłę wybierania, możliwość decydowania.

I nigdy nie miał Pan problemu z głoszeniem prawdy. O "Nikt nie woła" powiedział Pan: "Tak, to była polemika z Popiołem i diamentem. Bohater Andrzejewskiego wydawał mi się przygłupawy, tą specjalnie polską głupotą tradycyjną, która gest romantyczny stawia ponad własne życie. U nas, w Górnej Silesii, taka postawa budzi śmiech i coś w rodzaju zakłopotania. Myśmy w tamtych czasach nie zrywali hitlerowskich flag i nie wydawali podziemnych gazetek. Myśmy się intensywnie kształcili, może dlatego wielu z tamtej grupy rówieśniczej tak daleko zaszło. Wojny w guście polskim obradzały rzeszami matołów-kombatantów, którzy gotowali się do zajęcia godnych krzesełek przy władzy. Kwalifikacje zostawiali przyszłym pokoleniom. Jak dziś widać, etos solidarności też nie różni się zbytnio od dawnych wojenek. Kombatanci wykopują sobie krzesełka spod tyłków, sejmikują też nie najgorzej, a kompetentni i pracowici w pogardzie".

Przypomnę, że powiedział Pan to w roku 1993. Niewygodna prawda nie była przez Pana zasłaniana formą felietonu czy żyjącego przez dzień wywiadu. Pamiętam, jak rozmawialiśmy, jaki temat historyczny warto podjąć, i jak Pan zastygł w fotelu, gdy wspomniałem o istniejących stenogramach dyskusji dowódców Armii Krajowej prowadzących do decyzji o rozpoczęciu powstania warszawskiego. 200 tys. ofiar cywilnych - to Pana interesowało, a nie zbudowany tym kosztem mit założycielski.

Mimo iż od dawna znamy powiedzenie "Odwaga potaniała, rozum podrożał", to wciąż są ludzie głoszący poetycko chwałę ofiary krwi, najlepiej z cudzych dzieci, a niewczytujących się w rozdzierający dramat wojenny "Do piachu" autorstwa Tadeusza Różewicza, notabene Pańskiego dzisiejszego kompana w naszym towarzystwie doktorów honoris causa, który zrealizował Pan w Teatrze Telewizji. A przecież w Polsce w większości nie jesteśmy głupi, wiemy, że czasem trzeba pójść do powstania, byle mądrze.

***

Już prawie na koniec tego wyznania miłości fragment Pana książki, tak - jest Pan też pisarzem: "Kiedy umrę, będę maleńki jak neutrino, a zamknę w sobie cały Kosmos, bo on z mojej maleńkości się wziął, a moja nadświadomość z niego się wzięła. Dziełem mojego myślenia podporządkowałem go sobie. Ukazałem mu Boga absolutnego za pomocą mojej wyobraźni i takim, jakim go pokazałem, pozostanie na zawsze w istności i w istnieniu. Dałem mu swoją osobowość, która jest maleńka, jak neutrino. Bo taki jestem maleńki".

Długo zastanawiałem się, co przypomina mi ten tekst. Jest w nim pokora, jest pycha. Jest szczególny język. Czyj? Język proroków. Kiedy byłem młody, trochę się Pana bałem. Dziś wiem dlaczego. Wiem też, że nie było czego się bać. Bo dobrze mieć Pana w sercu.

A więc - dlaczego Kutz? Życie spędził Pan, dotąd przynajmniej, czyniąc dobro. Pracował Pan dla pożytku innych, nie dla swojej sławy wyłącznie. Kochał Pan i w swoich pracach ukazywał piękno, nie żurnalowe, ale to, które jest na styku ciała i ducha. Zmienił Pan życie wielu ludzi, na lepsze. Nie sprzeniewierzył się Pan wartościom sięgającym Biblii, a przekazywanym przez Pana rodziców, nauczycieli, pobratymców.

Nie jest Pan maleńki jak neutrino. Jest Pan Ostatnim z Wielkich.

Jest Pan naszym nauczycielem.

Dziękuję Panu za to.

________________________________________________________

Laudacja wygłoszona 13 grudnia 2018 r. w łódzkiej Filmówce (tytuł: "Wyborcza"). Drugim doktorem honoris causa został podczas tej samej uroczystości wybitny operator filmowy Jerzy Wójcik.

Kazimierz Kutz jest reżyserem wielokrotnie nagradzanych filmów fabularnych, są wśród nich "Nikt nie woła" (1960), trylogia śląska: "Sól ziemi czarnej" (1969), "Perła w koronie" (1971) i "Paciorki jednego różańca" (1979), "Śmierć jak kromka chleba" (1994) czy "Zawrócony" (1994). Jest także reżyserem teatralnym i scenarzystą.

Kutz i Wójcik wielokrotnie pracowali razem, pierwszy jako reżyser, drugi jako autor zdjęć, zaczynając od filmów "Krzyż Walecznych" i "Nikt nie woła" (ten drugi został pokazany podczas łódzkiej uroczystości). Są ostatnim reprezentantami Polskiej Szkoły Filmowej

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji