Artykuły

Krzysztof Skonieczny: Szanuję autorytety, ale przed nimi nie czapkuję

- Akademia Teatralna dała mi trzy rzeczy. Przede wszystkim umiłowanie teatru - z Krzysztofem Skoniecznym, aktorem i reżyserem serialu "Ślepnąc od świateł", rozmawia Kalina Mróz w Gazecie Wyborczej.

Kalina Mróz: Będziemy rozmawiać o tobie. Krzysztof Skonieczny: O nie. No nie wiem, nie wiem... - No dobra, to zacznijmy od Jana Frycza. Obsadziłeś go w "Ślepnąc od świateł" w roli diabolicznego gangstera Daria. Ta rola to szok. Wszyscy, nawet krytyczni wobec serialu, zwariowali na jego punkcie. Jak go namówiłeś do takiego wyczynu? - Miałem go w głowie już wtedy, gdy czytałem książkę Kuby Żulczyka.

Na początku byliśmy na pan. Mówię do niego: "Musi pan zgolić głowę na łyso. Musi pan, jak inni, trenować fizycznie z trenerem. Musi pan przybrać na wadze i przyswoić pewien styl mówienia". On się zjeżył i powiedział, że zaczyna od wnętrza, że to jest jego postać. A ja no to, że dojdziemy do tego wnętrza, ale wychodząc od określenia fizyczności. Że mam bardzo klarowną wizję Daria. Nie spodobało mu się to...

Aktor się starł z aktorem. Ty młody i mało znany, on autorytet.

- Szanuję autorytety, ale przed nimi nie czapkuję. Traktuję wszystkich aktorów na równi. Byłbym tchórzem i oportunistą, gdybym sztorcował młodego absolwenta szkoły teatralnej, który się spali dla roli, a gwiazdy traktowałbym ulgowo. Poza tym silnym osobowościom trzeba dać poczucie bezpieczeństwa. Trzeba nad nimi otworzyć parasol zwierzchności. Każdy tego potrzebuje w tej pracy bez względu na swój status i doświadczenie.

Czyli trzeba ich zdominować?

- Za duże słowo, ale reżyser nie ma być demokratą, tylko narzucić swoją wizję, szczególnie przy projekcie autorskim. Zarówno aktorom, jak i współtwórcom trzeba dać pewność, że jest się silnym przewodnikiem. Na początku Janek negował moją metodę pracy, mówił: "Nie graj mi tej postaci! Ona jest moja!". Początki były trudne. Oglądałem go wielokrotnie w teatrze, jeszcze w liceum pojechałem specjalnie do Starego Teatru na "Mistrza i Małgorzatę" Lupy, żeby zobaczyć go w roli Poncjusza Piłata. Wiedziałem, jak wielki ma potencjał, i głowiłem się, jak go w pełni wykorzystać.

Lupa specyficznie pracuje z aktorami, przełamuje ich osobiste granice.

- Janek wspominał o współpracy z Lupą w kontekście całkowitego oddania się roli, bo w naszej pracy też w to celowaliśmy. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Na początku mi nie ufał. Zadzwoniłem do niego po kilku próbach i powiedziałem, że to nie działa. Zgodził się ze mną, ale nadal nie chciał golić głowy. I się pożegnaliśmy na kilka miesięcy. Wznowiłem castingi do roli Daria, ale miałem go ciągle w głowie, nawet mi się śnił.

Pewnego dnia siedziałem z ekipą na dokumentacji lokacji i rozmawialiśmy o nim. Patrzę, a Frycz do mnie akurat dzwoni na aplikacji FaceTime. Nie odebrałem, bo gdzie on na FaceTimie, na pewno tego nie ogarnia, zresztą po co, to pomyłka. Wiedziałem, że ma zagraniczne tournée właśnie z Lupą. Następnego dnia zadzwoniłem do niego, bo chciałem podjąć jeszcze jedną próbę.

Wypaliłem od razu: "Panie Janku, musimy to zrobić razem". A on do mnie: "Krzysiu, jestem z teatrem w Tokio, czekałem na ten telefon".

Oczywiście ten FaceTime to był przypadek, bo coś mu się kliknęło w kieszeni.

Od pierwszego spotkania po rozstaniu płynęliśmy już tam, gdzie mieliśmy dopłynąć. Po powrocie Janek to wszystko organicznie poczuł i zaczął ćwiczyć, powiedział, że ogoli głowę, zaczął inaczej podchodzić do tekstu. Skończyło się tak, że każdą wolną chwilę spędzaliśmy nad tym specyficznym, oldskulowym flow z wtrętami z raperskiego języka, którym mówi Dario. Janek nawet mnie prosił, żeby mu nagrywać frazy na dyktafon.

Mamy z Jankiem przyjacielskie relacje, często się spotykamy i wnikliwie rozmawiamy. Chciałbym w przyszłości napisać coś specjalnie dla niego. Zaimponowało mi, że przy pracy nad kreacją Daria odrzucił całą wiedzę, jaką ma o aktorstwie, i dał się ponieść demonom i zwierzęcym instynktom, które również w tej postaci drzemią. Podobnie zresztą jak Robert Więckiewicz w postaci Jacka, Stryj grany przez Janusza Chabiora czy Mariusz Cezarego Pazury.

Po niektórych scenach ci wielcy aktorzy, łącznie z Fryczem, przychodzili do mnie rozbici i mówili, że oni nic już nie wiedzą, że rezygnują z aktorstwa.

A ja mówiłem, że właśnie teraz jest to, o co mi chodziło w tych postaciach, że wreszcie przestali się kontrolować, bo zostali wybici ze swojej strefy komfortu.

Mówisz o odrzucaniu aktorskiego warsztatu, zatrudniłeś do roli głównej w "Ślepnąc od świateł" naturszczyka - rapera Kamila Nożyńskiego, a przecież sam jesteś wykształconym aktorem, masz dyplom z wyróżnieniem. No i po co ci były te studia w warszawskiej Akademii Teatralnej?

- Akademia Teatralna dała mi trzy rzeczy. Przede wszystkim umiłowanie teatru. Codziennie chodziliśmy na spektakle. Sami robiliśmy przedstawienia po piwnicach, na przykład kultowy dziś klub Plan B na pl. Zbawiciela otworzyliśmy sztuką Andrzeja Stasiuka, w tej ich słynnej palarni. Po drugie - ludzie.

Wokół mojej szkoły kręciła się superekipa, która mocno mnie rozwinęła: Piotr Głowacki, Jan Dravnel, Wojciech Urbański, Roma Gąsiorowska, Piotr Żurawski, Marcin Cecko.

Byliśmy bohemkową bandą, dzieliliśmy razem mieszkanie squat przy ul. Długiej. Nie było do niego kluczy, były jakieś dziełka sztuki, mozaiki, manifesty na ścianach, mieliśmy wspólnego kota. Imprezy na 50 osób, jam sessions, te sprawy. Raz nawet wpadło The Wooster Group z Nowego Jorku.

Biedny kot!

- Kotka. Miała na imię Nastia, na cześć Nastazji Filipownej z "Idioty" Dostojewskiego. Nie martw się, to była awangardowa kotka, która też lubiła teatr i imprezy. A trzecia rzecz, którą dała mi szkoła, to spotkania z ważnymi dla mnie osobowościami. Z Piotrem Cieplakiem, który zainspirował moje poszukiwania z pogranicza filmu i teatru oraz zaszczepił pracę z wyobraźnią. Ze Zbigniewem Zapasiewiczem, który prowadził zajęcia z wiersza i z którym spędzałem czas na szkolnym podwórku na rozmowach o poezji i paleniu papierosów. Do tego praca nad "Wujaszkiem Wanią" z wybitnym rosyjskim pedagogiem Wieniaminem Filsztyńskim, który w kilka miesięcy przemielił nas metodą Stanisławskiego. Parę razy prawie z tej szkoły wyleciałem za różne ekscesy i zbyt ekspansywne wyrażanie swojego zdania, ale szczęśliwie już na czwartym roku trafiłem do Teatru Studio. I mieszkałem w Pałacu Kultury w garderobie po Tadeuszu Łomnickim. Chodziłem na balkon nad Teatrem Lalka albo na dach główny, sam w tym socrealistycznym gmaszysku z widokiem na szklane domy.

A magisterkę pisałeś o...?

- ...Brunonie Schulzu. Dołączyłem do niej krótkometrażowy dokument, który nakręciłem w Drohobyczu wraz z Olą Terpińską, z którą znamy się od podstawówki. Marzy mi się zrobienie o nim fabuły, ale dopiero za jakiś czas, bo teraz czuję, że jestem na to jeszcze za młody i za głupi. To nie będzie mdła biografia, tylko coś wizjonerskiego i autorskiego w stylu, powiedzmy, "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa.

Pamiętam cię sprzed jakichś ośmiu lat. Grałeś w spektaklu i mój znajomy, który pisał do niego muzykę, zachodził w głowę, kim jest "ten dresiarz" w snobistycznym środowisku teatralnym. Sam siebie nazwałeś "osiedlowym intelektualistą". Czyli kim?

- To sformułowanie należy traktować żartobliwie. Kubę Żulczyka i mnie łączy rzeczywiście podobne pochodzenie - dorastaliśmy na osiedlach, ale oprócz łobuzowania staraliśmy się równolegle zajmować też czymś intelektualnym. Dresiarzem nigdy nie byłem, choć wychowałem się na wrocławskim Zakrzowie, gdzie to gatunek popularny, natomiast kultura uliczna jest mi dobrze znana.

Dorastanie na Zakrzowie to był miks prawa dżungli z chrześcijańskim miłosierdziem, który cementował ludzkie więzi. Oprócz rozrabiania popierdalaliśmy jako ministranci na te wszystkie roraty, stąd na przykład w "Ślepnąc od świateł" scena w kościele, w której chór śpiewa "Niebiosa rosę spuśćcie nam z góry". Babcia podpowiedziała mi tę pieśń. Toczyliśmy wojny z sąsiednią dzielnicą, jeździliśmy na rolkach i deskorolkach, trzymaliśmy się razem, potem rozjechaliśmy się po świecie. Było też dużo przykrych rzeczy, śmierci i patologii. Ale wyrosło z tego też dużo piękna. Jako zwieńczenie tego okresu mój kolega graficiarz Skont namalował ogromne portrety członków naszej osiedlowej załogi "LN" na muralu a la "Ostatnia wieczerza". Ja jestem pierwszy od wylotówki na Warszawę.

A kim są twoi rodzice?

Hardkor Disko

Czytaj także:

"Hardkor Disko". Czas apokalipsy po warszawsku

- Mama jest na emeryturze, była nauczycielką i przez chwilę wicedyrektorką szkoły, w której się uczyłem. A teraz jest miejską aktywistką działającą w Akcji Miasto, dużo jeździ na rowerze, często po 100 km dziennie, i pomaga organizować we Wrocławiu wszelkie imprezy rowerowe, walczy o ścieżki rowerowe i przyjazną infrastrukturę. Tata w młodym wieku został dyrektorem handlowym najpierw Polaru, potem Electroluxa, ale wolał pracować dla siebie i otworzył ze wspólnikami firmę handlową, teraz już sam działa tylko w internecie. Rodzice zawsze bardzo mnie wspierali, także przy produkcji mojego pełnometrażowego debiutu "Hardkor Disko" z 2014 r. Jednak gdy przyjechałem do Warszawy, poszedłem już na swoje. Od kilku lat ja też staram się im pomagać.

Ale czy oni wiedzieli, co czynią? Trudno o bardziej antyrodzinny i antyrodzicielski film w najnowszej historii polskiego kina. Główny bohater "Hardkor Disko" mści się na swojej rodzinie w drastyczny sposób, morduje ojca, a z matką i siostrą Może nie będę psuć "zabawy" do końca.

- Nie jest to film ani antyrodzicielski, ani antyrodzinny. "Hardkor Disko" to historia o rozpaczliwym poszukiwaniu tożsamości, o winie, zemście i karze, a także niemożliwej do spełnienia miłości. Pokazałem ten film moim rodzicom i siostrze, gdy był już ukończony. Głęboko ich poruszył. Zrozumieli go w pełni, bo doskonale mnie znają. Natomiast z pewnością nie jest to historia autobiograficzna, ale metafora idei czy postawy, która mnie wtedy mocno zajmowała. To również był zamierzony performance na rzeczywistości, bo film był całkowicie niezależny, pojawił się znikąd, a dostał się na mnóstwo festiwali, otrzymał wiele nagród, podstawiając tym samym lustro pod skostniały system. Promowało go hasło "Niesiemy dla was bombę". Kiedy odbierałem nagrodę na festiwalu w Gdyni, powiedziałem, że bomba została doniesiona.

A po kim masz te wszystkie zdolności? Robisz ładne zdjęcia, reżyserujesz filmy i seriale, choć nie skończyłeś szkoły filmowej, zrobiłeś fenomenalne teledyski Brodki, Jamala czy Projektu Warszawiak.

- Interesuje mnie interdyscyplinarne podejście do sztuki, więc film jest tu idealny. W naszym domu była kamera, którą moja mama kręciła filmy ze mną i moją siostrą - użyłem ich zresztą w "Hardkor Disko" - kręciłem też nią jakieś deskorolkowe impresje. Studiowałem historię sztuki, lubię szczególnie malarstwo.

A z tymi teledyskami to na poważnie zaczęło się, gdy kupiłem lustrzankę i pojechałem z zespołem Pogodno w trasę koncertową, a potem tworzyłem z tego różne klipy. Pojawiły się kolejne propozycje. Każdy teledysk był dla mnie osobnym polem do eksperymentów ze sztuką filmową. I cieszę się, że jestem reżyserem bez szkoły, bo dzięki temu nie obowiązują mnie żadne narzucone reguły czy wyuczone zasady, nie mam obciążeń. Założyłem firmę producencką głębokiOFF i musiałem wszystko robić sam, od scenariusza, operatorki, montażu, identyfikacji wizualnej do właśnie produkcji. W pracy nad filmami przyświeca mi podejście Wernera Herzoga. Czasem jestem na planie dyżurnym, rekwizytorem, scenografem wszystkim, czym potrzeba. Zawsze też opracowuję ścieżkę dźwiękową, w przypadku "Ślepnąc..." też tak było. Wszystko robię dla siebie, jestem swoim najważniejszym widzem, cieszę się, jak inni się w to wklejają, ale nie jest to dla mnie priorytet. Każdy reżyser zajmujący się kinem autorskim to potwierdzi.

Ale w przyszłym roku wracam do teatru, w którym zrobiłem kiedyś sporo rzeczy, teraz będę robił spektakl w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu na podstawie jednego z moich ulubionych filmów.

Robiłeś "Hardkor Disko" z własnej kieszeni, pozadłużałeś się. Nie bałeś się, że to będzie klapa?

- Nie, strach to uczucie raczej mi obce, jeśli chodzi o tworzenie, kluczowa jest tu chyba bezczelność w realizowaniu marzeń. Jak stałem rano pod prysznicem, po dwóch godzinach snu, a na dworze było jeszcze ciemno i zimno, to myślałem tylko o tym, jak znowu porwać moją ekipę do pracy wymagającej poświęceń. Pieniądze się zawsze jakoś odrobi. I opłaciło się, bo dzięki "Hardkor Disko" producentka HBO Iza Łopuch zaprosiła mnie do współpracy. Obejrzała mój film i tak jej się spodobał, że postanowiła coś ze mną nakręcić. Antony Root z HBO Europe szczęśliwie podzielił jej zapał.

Mówią o tobie, że nie jesteś łatwy we współpracy, że jesteś bezkompromisowy.

- Dla mnie to komplement, tym bardziej że zrobię wszystko dla dobra filmu. Ale bez przesady - jeśli ktoś ma pomysł dobry dla projektu, jestem elastyczny. W pracy wymagam po prostu zarówno od siebie, jak i od innych najwyższej jakości i gotowości. I oddzielam sferę zawodową od prywatnej, która jest czymś zupełnie innym. Czasem ktoś tego nie kuma i to rodzi nieporozumienia.

Ale zazwyczaj jest sztywniutko? Skąd wziąłeś to słowo? Wypromowaliście je w serialu i weszło do obiegu, ludzie domagają się wypuszczenia linii odzieżowej i płyty rapera Pioruna, którego zagrałeś.

- Podchwyciliśmy je z Kubą Żulczykiem z ulicy, to mutacja zwrotu "na sztywno", czyli potwierdzenia czegoś na 100 procent. Zdrobnienie wydało nam się chwytliwe i zabawne. Używa go właśnie Piorun. Znam wielu hiphopowców i z obserwacji tego środowiska stworzyłem postać hybrydę, archetyp. Przygotowałem się do tej roli, przypakowałem dwadzieścia kilo, dorobiłem sobie te wystające zęby u protetyka, nagrałem dwa utwory ze świetnym hiphopowym warszawskim składem. Do tego nakręciliśmy Piorunowi teledysk do serialu, drugi jest w drodze, będzie jeszcze przed świętami.

Wyobraź sobie, że jestem reżyserem zawiadującym setkami ludzi, którzy przewijają się przez plan, mam niewiele ponad 30 lat, muszę sobie wypracować autorytet u ekipy. A tu nagle wychodzę jako ta postać i przed nimi odpierdalam ten teledysk z półnagimi paniami w rozmiarze XXL, oblewam się szampanem, wciągam glukozę udającą koks - spuszczam mojego awatara z łańcucha. I co? Ekipa oszalała, pokochała Pioruna, krzyczała "sztywniutko!", cały czas chciała słuchać tych numerów. Hip-hop nas zespolił.

A skąd pomysł na tę część teledysku Pioruna kręconą przy stadionie? Z bandą dresów, które wymachują maczetami, łańcuchami i kijami bejsbolowymi?

- Piorun chce być widziany jako silny i władczy mężczyzna, popisuje się i dowartościowuje w ten sposób. Najpierw pozuje na osiedlowego chama pośród "sztywniutkich" kolegów, następnie amerykańskiego hustlera otoczonego haremem, później na samca alfa w klubie go-go. A tymczasem to chłopiec, który coś udaje, który siebie wymyślił, podobnie jak główny bohater Kuba. To obnażenie hipokryzji i maczyzmu.

Pamiętasz, jak na koniec serialu widzimy matkę Pioruna, a w tle jego żonę z dzieckiem? Zwykłe kobiety ukryte są gdzieś w domu, a on zabawia się z tymi tancerkami na rurze i imprezuje, myśląc, że to prawdziwa rzeczywistość. Dopiero za pomocą lustra, które podstawia mu Dario, w zderzeniu z czystym złem i oślepiającą prawdą, opadają wszystkie kłamstwa, a postać przechodzi natychmiastową przemianę. Widz oceni, na jak długo, ja sam nie wiem, bo w prawdziwym życiu widziałem różne puenty tej historii.

A raperzy się nie obrazili za tego Pioruna?

- A skąd! W dyskusjach mówi się o kilkudziesięciu osobach z branży, które niby miałyby być Piorunem. A to jest tak samo o żadnym z nich, jak o nich wszystkich. A ci cokolwiek kumaci właśnie się w nim odnaleźli, bo każdy raper ma w sobie coś z Pioruna.

Teledysk jest zrobiony tak profesjonalnie, że wielu widzów myśli, że Piorun to prawdziwa postać. Ludzie zaczepiają cię na ulicy?

- Oczywiście. Krzyczą: "Ej, mordo, kiedy album nagrywasz?!". Odpowiadam, że jestem przede wszystkim reżyserem. A oni: "Ej, Piorun, nie pierdol, sztywniutko jest, kiedy ciuchy na miasto rzucacie?". Oczywiście nie będę nic nagrywał, nie będę się wygłupiał, choć różnych propozycji dostaję cały czas sporo. Życie to nie film.

"Ślepnąc..." to specyficzny, autorski serial, a jednak krytycy przyjęli go prawie jednogłośnie entuzjastycznie. Widziałam tylko dwie negatywne recenzje. A jeśli chodzi o widzów - nie pamiętam, czy jakiś polski serial wywołał kiedykolwiek tyle emocji, sporów i dyskusji. Jak z twojej perspektywy wygląda odbiór "Ślepnąc od świateł"?

- Każdy ma prawo do opinii, najgorzej jest zrobić coś, co się wszystkim podoba. Oprócz pochlebnych recenzji i powszechnie pozytywnego feedbacku dostaję w mediach społecznościowych tysiące propsów z Polski i zagranicy od zwykłych ludzi. Z gratulacjami odezwali się do mnie zarówno zapomniani przyjaciele czy znajomi, jak i zapiekli wrogowie, których to skruszyło. Moi rodzicie, przyjaciele i współpracownicy są ze mnie dumni i wzruszeni obrotem spraw. Niedługo nasz serial prawdopodobnie wejdzie na inne kontynenty.

Odczuwam wdzięczność, że taki jest finał tego projektu, choć ani przez chwilę nie wątpiłem w powodzenie tej misji. Nie robię filmów dla poklasku, tylko po to, żeby pogłębiać wiedzę o sobie i o świecie, żeby wydrapywać paznokciami z kory codziennego znoju jakiś głębszy, ukryty sens.

Jakub Żulczyk mówił, że "Ślepnąc...", czyli opowieść o warszawskim dilerze kokainy, to odbicie jego osobistych doświadczeń - narkotykowych, alkoholowych itd. Ty też się tak w tym serialu odbijasz?

- Tak jak książka jest z Kuby, tak serial jest ze mnie, z moich doświadczeń i obserwacji rzeczywistości, która otacza nas tu i teraz, a także spotkań z różnymi ludźmi. Też mam swoją rymującą się z książką przeszłość, chociaż nigdy nie byłem wkręcony w twarde narkotyki. Świadomie, bo na moim rodzinnym osiedlu na Psim Polu we Wrocławiu kilku moich kolegów młodo zmarło przez narkotyki, w Warszawie też znam biografie złamane przez używki. Widziałem, jak wielką cenę można zapłacić za ucieczkę od siebie i od problemów, ucieczkę w eskapizm i hedonizm. Ten serial, robiony przez cztery lata, pomógł mi lepiej zrozumieć, kim jestem oraz skąd i dokąd idę, zwłaszcza że musiałem przeżywać i przefiltrować przez siebie każdą najmniejszą emocję, która w nim jest.

27 października o północy "Ślepnąc od świateł" stało się dostępne na wszystkich terytoriach europejskich HBO. Wstałem rano i poszedłem w miasto. Warszawa wydała mi się tak pięknie obca jak po powrocie z długiej podróży. Mleczna, przydymiona, klimat jak z "Blade Runnera". Przepełniała mnie harmonia, spełnienie, nie miałem w sobie żadnej złości czy agresji, których w "Ślepnąc od świateł" jest dużo. Czułem się oczyszczony.

Czytałam zarzuty ze strony niektórych widzów, że to jest testosteronowy serial.

- Dla mnie ten serial jest po prostu ludzki - ani męski, ani kobiecy. Ani dla lewicowców, ani dla prawicowców, jest stworzony wbrew wyświechtanym tezom i jaskrawym różnicom. Przy "Ślepnąc" pracowali ludzie o skrajnie różnych poglądach. Wszyscy się dogadaliśmy i zaprzyjaźniliśmy. Czyli jest to możliwe. Ja się dogadam z każdym, bo interesuje mnie przede wszystkim człowiek, a nie etykietki.

Czekaj, czekaj. A co ze sceną z politykiem, który kupuje narkotyki w samochodzie obok Sejmu, przy pomniku Polskiego Państwa Podziemnego z symbolem Polski Walczącej? Diler śle pozdrowienia dla "prezesa"?

- Ale każda partia ma prezesa. Protesty też zawsze były i zawsze będą. To będzie zawsze aktualne.

Czyli sztuka ma łączyć? Bez względu na przekonania polityczne, które chyba masz?

- Mam. W tym moim jednoczeniu ludzi chyba widać zamiłowanie do tolerancji i wolności. Ale lubię w swojej twórczości zahaczać o rzeczy immanentne dla wszystkich, wręcz pierwotne.

Nasz serial jest przede wszystkim o emocjach i rozpadzie wartości, o dychotomii świata. O prawdzie i kłamstwie, śmierci i odrodzeniu, rozstaniu i pojednaniu, złej i dobrej miłości, empatii i apatii, poszukiwaniu światła i nadziei w ciemności.

To wszystko jest ściśnięte w siedem dni trwania akcji, a zarazem rozbuchane tak, żeby widza jak najgłębiej w to wciągnąć i prześwietlić. Kiedy to obejrzymy i doświadczymy, to może odetchniemy i nie będziemy musieli aż tak intensywnie tego wszystkiego przeżywać w prawdziwym życiu. Sztuka może być katarktyczna.

Nakręcisz kiedyś coś mniej brutalnego niż "Hardkor Disko" i "Ślepnąc..."?

- Pewnie, mój apetyt na robienie filmów rośnie z dnia na dzień. Wśród licznych projektów, które wręcz muszę zrobić, żeby mieć spokój sam ze sobą, chciałbym na pewno nakręcić też coś wyciszonego, spokojnego, subtelnego, ale w czym czuć będzie mojego ducha. Interesuje mnie ekspandowanie gatunków i poszukiwanie na pograniczu różnych stylistyk i estetyk, oczywiście przy zachowaniu własnego głosu. Za właśnie takie podejście podziwiam Stanleya Kubricka.

Na spokojnego człowieka to ty mi nie wyglądasz.

- Teraz już się trochę uspokoiłem. W przeszłości ocierałem się o ekstrema. Uwielbiam podróżować. Zjechałem całą Europę, trochę Afryki, sporą część Stanów Zjednoczonych, jakieś kraje azjatyckie czy te z Ameryki Południowej. Zawsze szukam rdzenności i autentyczności na tych wyjazdach. No i na przykład spotkałem się w dziczy RPA oko w oko z najbardziej jadowitą kobrą przylądkową, stała metr ode mnie na sztorc i mierzyła mnie wzrokiem jak w filmie. Trzymano nas pod bronią w Yumie w stanie Arizona. Brodziłem całą noc po szyję w bagnach w Rumunii. Podczas autostopowego tripa po Estonii porwał nas były wojskowy z nożem...

Filmowe życie.

- To są rzeczywiście filmowe historie, wiele w stylu "ale se scenarzysta wymyślił". Może je kiedyś nakręcę. Ale tak czy owak, życie zawsze będzie pojemniejsze i większe niż kino.

***

Rocznik 1983. Reżyser, współscenarzysta i autor ścieżki muzycznej serialu HBO "Ślepnąc od świateł". Pochodzi z Wrocławia. Absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Po studiach zajmował się teatrem. "Hardkor Disko" (2014), film zrealizowany siłami własnej firmy produkcyjnej głębokiOFF, został nagrodzony ponad 20 nagrodami, m.in. trzema Złotymi Lwami, w tym za najlepszy debiut reżyserski. Jest także autorem popularnych teledysków - m.in. do "Defto" Jamala, "Nie ma cwaniaka na warszawiaka" Projektu Warszawiak czy "Chleba" i "Haj$u" Mister D.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji