Artykuły

Moja Turandot

7 grudnia w Operze i Filharmonii Podlaskiej premiera "Turandot". O swojej wizji opery Pucciniego opowiada reżyser białostockiej inscenizacji Marek Weiss. - Bez względu na to, jak zostanie oceniona premiera, jaki będzie ostateczny rezultat, a tego nigdy nie można przewidzieć, to muszę zaliczyć ten spektakl i pracę w Białymstoku do najszczęśliwszych dni w mojej karierze. Zapewniam, że nie wyjdziecie z tego spektaklu obojętni - mówi reżyser.

Białostocką "Turandot", osadził Pan w uniwersalnej scenerii piekła współczesności. Dlaczego sięga Pan dziś po właśnie to dzieło?

- Wierzę w to, że na scenie teatru czy opery najważniejszy jest żywy człowiek. To, że widzimy go w tym samym czasie i że oddycha on tym samym powietrzem, czyta te same książki, martwi się tymi samymi problemami społecznymi i prywatnymi co my, obliguje nas do tego, żeby potraktować go jako sprawę kluczową, zasadniczą, postawić w centrum uwagi. Wszystkie dodatki do tego, a jest ich wiele, są poniżej tej kategorii. Pierwszym dodatkiem, tak samo ważnym, jest muzyka, natomiast te wszystkie opowieści, po które sięgamy: historyczny kostium, perypetie związane z jakimiś wydarzeniami z przeszłości, są drugorzędne w stosunku do tego człowieka, którego widzimy, który przekazuje nam swoje emocje i który jest prawdziwy. Cała reszta to ułuda. Żeby osiągnąć katharsis, katharsis teatralne, w którym przeżywamy emocje, wzruszamy się, jesteśmy naprawdę dotknięci do żywego, to ten człowiek musi być nam najbliższy jak to tylko jest możliwe. Dlatego uwspółcześniamy różne dzieła, dlatego nie gramy sztuk antycznych w greckich kostiumach czy Szekspira w kostiumach elżbietańskich, tylko gramy w kostiumach współczesnych, bo ważne jest, żeby te dramaty i ta tragedia, która jest sprawą poważną w teatrze i operze, dotarła do naszych serc najkrótszą i niezakłóconą drogą. Szekspir też grał swoje spektakle w kostiumie współczesnym, Grecy grali w kostiumach współczesnych. W teatrze musi być widz, który jest z nami tożsamy. I dlatego to nie są jakieś fanaberie reżyserskie, że uwspółcześniamy różne opowieści, tylko jest to przekonanie, że kostium historyczny, historyczna maska, jest filtrem, który oddala nas od bohatera dramatu i który daje pewien rodzaj dystansu, nie pozwalającego się wzruszyć tak naprawdę, do końca. I dlatego, nawet kiedy bierzemy jakieś arcydzieło, które jest uznane i wszyscy wiedzą jak trzeba je wystawiać, i wszyscy wiedzą jak wygląda cesarz chiński, bo wszyscy mamy pewne stereotypy, klisze obrazowe, to warto pokusić się o to, żeby pokazać prawdziwy i poważny dramat zawarty w tym arcydziele w sposób jak najbliższy widzowi. Temu, który tu, teraz, dzisiaj, siedzi obok nas. To jest zadanie, które nie wszyscy traktują poważnie i nie każdy się nad tym zastanawia, ale mam to w swojej działalności od początku. Uważam, że jest to pierwsze i zasadnicze zadanie w teatrze: kontakt żywego człowieka na widowni z żywym człowiekiem na scenie.

Po raz pierwszy w Polsce "Turandot" będzie wystawiona wyłącznie w wersji Pucciniego. Usłyszymy tylko tę muzykę, którą zdążył napisać sam kompozytor. Zatem ostatnią sceną, jaką zobaczymy, będzie cena śmierci Liii, bez happy endu. Czy ta wersja zakończenia jest bliższa Pana wizji miłości?

- W popkulturze funkcjonuje taki odruch, że historia miłosna, zwłaszcza ta, która dobrze się kończy to rodzaj banału, kiczu czy czegoś ckliwego, i wiele dzieł, wielu artystów broni się przed tym, załamując tę perspektywę i wprowadzając widza w niepokój, że miłość jest niemożliwa lub nie jest wcale taka ważna, że jest czymś ckliwym. Odsuwamy od siebie wartość, która w życiu człowieka jest najważniejsza. To zubażanie się w traktowaniu miłości w sposób protekcjonalny i mówienie, że jest to jakiś hollywoodzki finał. Ale miłość jest najważniejsza, od tego trzeba zacząć. Każdy w życiu dąży do niej, pragnie, poszukuje i ci, którzy jej nie zaznali i ci, którzy spotkali się z jakimś niefortunnym zakończeniem tego uczucia, są ludźmi głęboko dotkniętymi, nieszczęśliwymi, gorzkimi. Mówię rzecz oczywistą, ale ciągle ważną i nie dość powtarzać tej prawdy. Otóż to jest historia o człowieku, który przegapił coś najważniejszego w życiu, ogarnięty jakimś szałem i iluzją, złudzeniem, że oto napotkał wcielenie idealnej miłości i doskonałości, jaką jest niewinna, czysta, a jednocześnie okrutna istota o władzy absolutnej, potężna w sensie sprawczym, a jednocześnie delikatna i krucha, którą można zdławić jedną ręką. I to jest to połączenie, które niezwykle go podnieca, szaleństwo, które odbiera mu zdolność sądzenia, jak to jest naprawdę, co jest prawdą, i ten człowiek pyszny, głupkowaty - jak każdy pyszny mężczyzna, doskonały według niego samego - przegapia coś, co jest najważniejsze, co obok niego przemknęło i zginęło. Przegapia wspaniałą kobietę, która jest mu oddana, która go kocha, i z którą pewnie byłby szczęśliwy. Przegapia miłość swojego życia. I kiedy orientuje się, że się pomylił, i że to właśnie jest ta osoba, która była najważniejsza, jest już za późno.

W tej fascynacji władzą dochodzi do głosu nie mniej ważny temat. "Turandot" to także wielka opowieść o władzy absolutnej.

- Drugą najważniejszą sprawą w życiu człowieka, która przewija się we wszystkich arcydziełach i o której opowiadają najważniejsze opery, jest sprawa godności osobistej i naszego poczucia wolności w świecie, czyli problem władzy, problem opresji, problem ograniczania wolności. Ta namiętność, z jednej strony, do ograniczania cudzej wolności, a jednocześnie pasja, z jaką człowiek broni tej wolności, rodzą tysiące ciekawych konfliktów i problemów w historii, więc i oper z tym związanych jest bez liku. "Turandot" dodatkowo ubarwiona jest fascynacją Pucciniego Wschodem. Rzecz dzieje się w miejscu, gdzie problem władzy i tyranii jest szczególnie bolesny i ostry do dzisiaj, czyli w Chinach, gdzie rozliczanie się władzy ze społeczeństwem przebiega w sposób tak bezwzględny, że nam, Europejczykom, demokratom w ogóle się o tym nie śni. I to jest rzeczywiście w tej operze pokazane wspaniale, nie tylko w historii okrutnej księżniczki, ale też i w muzyce, która potęguje ten nastrój, emocje, grozę, lęk. Społeczność, którą widzimy na scenie, cały czas żyje w atmosferze kultu śmierci. Próbuje tę śmierć oswajać, tak, jak my wszyscy próbujemy się z tą śmiercią borykać, pogodzić się, i wymyślamy takie święta, jak wesołe Halloween, czy wieszamy sobie kościotrupa nad kierownicą. Jest tysiące sposobów, żeby ten lęk przed śmiercią odsunąć, ale przecież on nam towarzyszy, każdy z nas wie, że śmierć jest tuż za drzwiami i nikt nie jest pewny dnia ani godziny. Społeczeństwo, które jest szczególnie narażone na zagrożenia, i które żyje w strachu pod terrorem przemocy, jest w jakimś sensie magiczne w tej operze. Myśląc o śmierci, podziwiając ją, bojąc się jej i żyjąc w atmosferze okrucieństwa, uprawiają pewien rodzaj kultu, który ma być lekarstwem na ten lęk.

Postać Turandot rozpisał Pan na dwie osoby: kobietę i dziecko. Obie jednocześnie zobaczymy na scenie.

- Mała dziewczynka, księżniczka, która jest pozornie z nich najokrutniej sza, jest też osobą najbardziej skrzywdzoną. Bo każdy człowiek okrutny nie jest okrutny sam z siebie, nie ma w genach czegoś takiego jak wrodzone okrucieństwo. Okrucieństwo i zło są zawsze wynikiem jakiejś krzywdy, najczęściej z dzieciństwa, którą próbujemy później rekompensować, odtruć się w ciągu swojego życia. Ten rodzaj gry, który ona uprawia z mężczyznami, którzy jej zagrażają i którzy są dla niej napastnikami, to obrona przed losem, który zmusza kobiety do podporządkowania się mężczyźnie i zostania jego własnością. Urządza im istną drogę krzyżową, zmusza do odpowiedzi na zagadki i potem uśmierca, żeby pozbyć się tego zagrożenia. Oczywiście, robi to nie do końca świadomie, tak jak my wszyscy, nie do końca świadomie pewne działania podejmujemy. Ta osoba musi być jakoś skomplikowana w tej operze, jest to bardzo trudna postać do zagrania, do zaśpiewania, do wykonania aktorskiego. Tutaj pokazałem ją w podwójnej postaci, z podzieleniem na niewinną małą dziewczynkę i kobietę, która już jest świadoma swojego losu i swojego działania - zabieg nie po raz pierwszy stosowany przeze mnie w operze. To samo zrobiłem w "Salome", ale myślę, że i inni twórcy teatralni próbują coś takiego na scenie pokazać, rozdwojenie jaźni swojego bohatera, dwoistość, ciemną i jasną stronę księżyca. To jest coś fascynującego, kiedy można bohatera, który jest skomplikowany, zagrać dzięki różnym postaciom i różnym osobom. Problem władzy łączy się wtedy ze sprawą miłości i szaleństwa, które dopadły mojego bohatera, i z fascynacją seksualną też. Fascynacja niewinną, czystą dziewczynką, jest jednocześnie fascynacją władzą absolutną, która ma swój wymiar nieosiągalny jeśli chodzi o dyskusję, podważanie, krytykę. Jest to też rodzaj kultu jednostki, który niejednokrotnie uprawiamy - jednostka, która jest wyniesiona ponad cały system, ponad całe społeczeństwo, ponad różne zasady i reguły, staje się sacrum społecznym. Chcemy uprawiać ten kult i traktować tę jednostkę jako sacrum, bo to pomaga nam znosić opresję systemu.

Kogo zaprosił Pan do realizacji?

- Mam zaszczyt po raz pierwszy realizować spektakl tutaj, w operze w Białymstoku. Jestem zafascynowany tym teatrem, z wielu względów. I czysto technicznych, bo jest to imponująca instytucja, i ludzkich, bo jest tutaj szczególny rodzaj ludzi, jeśli chodzi o zespół, i artystyczny, i techniczny, i wszystkich, którzy w niej pracują. Ale może jest to cecha ludzi wschodu. W Polsce centralnej i zachodniej fascynujemy się, że na wschodzie jest jakiś inny duch w narodzie, i to jest piękne. Przyrzekłem sobie, że po "Manru" w Teatrze Wielkim nie wejdę już na scenę i nie będę realizował żadnych spektakli, że zakończę swoją działalność, bo miałem poczucie, że zrobiłem już wszystko, co jest do zrobienia w operze i czas zająć się czymś innym. Moim ulubionym zajęciem jest pisanie książek, a nie reżyserowanie w kółko tych samych tytułów. Dostałem zaproszenie od mojego przyjaciela, wybitnego scenografa Pawła Dobrzyckiego, z którym realizowałem "Turandot" w Bydgoszczy, i który namówił mnie, żeby jeszcze raz to powtórzyć. Przekonywał, że tutaj się świetnie pracuje, i że tę samą inscenizację spróbujemy zrobić szybko, lekko i bezkolizyjnie. Jak się dotknie Pucciniego, jak się dotknie "Turandot" i próbuje coś z tym zrobić szybko, lekko i bezkolizyjnie, to człowiek wpada w pułapkę nie do pokonania, bo to jest arcydzieło i trzeba się z nim zmierzyć poważnie, inaczej może ono człowieka zniszczyć i ogłupić. Więc wciągnąłem się w to bardzo głęboko, zwłaszcza, że mam tutaj naprawdę nadzwyczajnych wykonawców, od chóru zaczynając, który jest inny niż wszystkie chóry w Polsce, a kończąc na wykonawczyniach partii Turandot, Ewie Vesin i Wioli Chodowicz, które naprawdę są światowej klasy, i dwóch wspaniałych Kalafach, Rafale Bartmińskim i Tomku Kuku. Rzadko kiedy można mieć na scenie takiego Kalafa, który i wygląda, i śpiewa, i rozumie to, co się dzieje dookoła niego. Wspaniały skład Ping-Pang-Pongów, nie będę wymieniał wszystkich, bo to jest w dwóch obsadach sześciu panów, przeważnie są to ludzie, z którymi już od wielu lat współpracuję. Cała obsada, z najmniejszą partią Mandaryna włącznie, sprawiła mi tak ogromną satysfakcję, że praca tutaj była rzeczywiście szybka, bez dłubania i kombinowania w szczegółach, ale na bardzo wysokim poziomie porozumienia się z artystami w sprawach zasadniczych.

Jak zwykle od trzydziestu lat, towarzyszy Panu w pracy Izadora Weiss, która pracuje tu jako i choreograf i kostiumolog. Warto dodać, że po raz pierwszy w Białymstoku zobaczymy jej Biały Teatr Tańca.

- Namówiłem Pawła, żeby zrobić inscenizację inną, niż robiliśmy do tej pory. Są tu, w sensie teatralnym, scenicznym, różnego rodzaju zabiegi i obrazy, które będą dla mnie nowością i na które z niecierpliwością czekam, aż zostaną zrealizowane na scenie. Jest też mój najbliższy współpracownik, Izadora Weiss, z którą od trzydziestu lat robię swoje spektakle, w których ona jest choreografem, a ostatnio też kostiumologiem, dlatego że ma do tego szczególny dar i idealnie rozumiemy się jak powinien wyglądać na scenie i czym tak naprawdę jest kostium teatralny. Jest to dzisiaj bardzo trudna sztuka, zwłaszcza, że wybitnych kostiumologów jest coraz mniej, nikt tej sztuki nie uczy, nowe pokolenie zajmuje się raczej produkowaniem kostiumów do seriali telewizyjnych, natomiast kostiumologami w operze stają się ostatnio dizajnerzy ze świata mody, i to zawirowanie sprawia, że istota kostiumu teatralnego, jako temat, została zachwiana, podważona. Tak więc kostiumolog i choreograf, z którym pracuję, to osoba związana ze mną tak blisko, w sensie teatralnym, artystycznym, że właściwie pracujemy jak ta Turandot na scenie, dwie osoby, ale jedna myśl, jedna postać i jeden duch. I to też sprawiło mi ogromną radość. Bez względu na to, jak zostanie oceniona premiera, jaki będzie ostateczny rezultat, a tego nigdy nie można przewidzieć, to muszę zaliczyć ten spektakl i pracę w Białymstoku do najszczęśliwszych dni w mojej karierze. Zapewniam, że nie wyjdziecie z tego spektaklu obojętni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji