Artykuły

O negowaniu śląskości

"Drach" Szczepana Twardocha w reż. Roberta Talarczyka - koprodukcja Teatru Śląskiego w Katowicach i Teatru Ziemi Rybnickiej. Pisze Hubert Michalak w portalu teatrologia.info.

Gdy wchodzimy na widownię Teatru Śląskiego w Katowicach, aktorzy już czekają na scenie. Przed opuszczoną kurtyną po jednej stronie stoją dwa wcielenia opowiadaczy historii: Drach, mężczyzna w niedbale nałożonej sukni odsłaniającej klatkę piersiową (Bartłomiej Błaszczyński) i Hcard, kobieta w meloniku i deformującym sylwetkę garniturze w groteskowe pasy (Anna Kadulska). Oboje kontemplują przestrzeń przed sobą w milczeniu, jak wewnętrznie sprzeczne posągi, hieratyczne i wyniosłe, jednocześnie zaś niedoskonałe, sprowadzone do parteru. Po drugiej stronie proscenium igrają ze sobą kobieta w pstrokatej sukni (Agnieszka Radzikowska w rolach Dziewczyny, która się wymknęła, i Doroty/Justyny Zielińskiej) oraz młody mężczyzna (Michał Rolnicki jako Nikodem Gemander, bardzo podobny do autora książki stanowiącej podstawę przedstawienia, Szczepana Twardocha, chyba nieprzypadkowo). Młodzi dzielą się papierosem, czule przekomarzają, odgrywają coś na kształt gry wstępnej nienasyconych sobą kochanków z krótkim stażem. Przygasają światła. Kurtyna odsłania wirującą, gęsto zaludnioną scenę obrotową o błyszczącej powierzchni. Nad obrotówką wisi jak memento olbrzymia bryła subtelnie mieniącego się i błyskającego migotliwie węgla. Kulisy i tył sceny zasłonięte są lustrzanymi zastawkami, podłogę wyścieła wykładzina przypominająca z wysokości pierwszego balkonu miał węglowy (scenografia i reżyseria światła: Katarzyna Borkowska).

Dwa otwierające obrazy w przenikliwym, trafnym skrócie streszczają całe przedstawienie w reżyserii Roberta Talarczyka. Nie trzeba być uważnym czytelnikiem prozy Twardocha czy przedpremierowych zapowiedzi, by w otwarciu spektaklu odnaleźć zasadnicze wątki scenicznej historii: (stereotypową) śląskość i jej negowanie różnymi strategiami, artykułowanie własnej tożsamości w opozycji do historii przodków, namiętności wkraczające w najbardziej nieoczekiwanych momentach oraz rozpaczliwą, skazaną na porażkę, ale nieustająco podejmowaną próbę ujęcia życia w możliwie spójną narrację.

Czas wewnętrzny przedstawienia obejmuje mniej więcej stulecie. Wydarzenia sprzed dekad oraz te z okolic teraźniejszości przeglądają się w sobie, kluczowe elementy (np. powrót do rodzinnego domu, konfrontacja z rodzicami, poczucie odstawania od społeczności) powtarzają się w każdym czasie w zbliżonych konfiguracjach. Wszyscy znamy tę opowieść, niejednokrotnie wzięliśmy udział w jakiejś jej odsłonie, wcielając się w różne role z tej obsady: outsidera, społeczności, rodziców, dzieci. Spodziewamy się więc jej kolejnych elementów, następujących po sobie etapów, spotkanych postaci, przeszkód do pokonania. Zaskoczeniem mogą być odcienie dialogów, niuanse sytuacyjne, w całości jednak opowieść nie jest nowa.

Archetypiczną narrację rozwijają albo dwupłciowy Drach/Hcadr albo działania pozostałych bohaterów. Czy to historia nie może się zdecydować na jeden z licznych odcieni tożsamościowych? A może nie chce przybierać żadnego i celowo rozsypuje punkty widzenia, wprowadza do poszarpanej opowieści wewnętrzne sprzeczności i niedoskonałość? Tego nie wiemy, choć struktura narracyjna przedstawienia zdaje się przemawiać za taką koncepcją.*

Wiemy natomiast co innego: szybko orientujemy się, że przedstawienie nie będzie w żaden sposób gloryfikowało, uwznioślało i stawiało na piedestale jakkolwiek rozumianej śląskiej tożsamości. Pierwszy akt przynosi liczne gesty jej większego i mniejszego zanegowania, zarówno w warstwie tekstu, jak i gry scenicznej czy komunikatu wizualnego. Do tego tuż przed antraktem reżyser, jakby nie ufając w umiejętności percepcyjne widza, wykonał asekurancki gest, wyświetlając Twardocha (!) wygłaszającego monolog wprost do widzów (video-art: Wojtek Doroszuk). Pisarz charakterystycznym dla siebie tonem, na pograniczu pewności siebie i ocierającej się o bezczelność dezynwoltury, wprost oznajmia, że jego zdaniem dotychczasowe narracje o śląskości mijają się z prawdą. Tym monologiem twórcy właściwie unieważnili drugi akt, który kolejny raz, od jeszcze innych stron tematyzuje negację śląskości. Trudno powiedzieć jednak, w jakim celu się to dzieje, skoro nawet na metapoziomie (monolog Twardocha) całość zagadnienia została nazwana, wypunktowana i w zasadzie zamknięta jeszcze przed antraktem.

Rozproszona narracja przedstawienia otrzymała swój porządkujący refren, powracający ruch wirowy obrotówki. Na jasnym kole historii człowiek porusza się nawet, gdy tego nie chce, przed siłą tego ruchu nie ma ucieczki. Współczesność i historia splatają się w jeden warkocz: żołnierze radzieccy mieszają się z bohaterami z XXI wieku, dawno zmarła matka czy ciotka majaczą przy wciąż żywej żonie. Talarczyk i Borkowska sporo zaryzykowali, czyniąc scenę obrotową osią świata, przestrzenią wspólną dla wszystkich bohaterów i czasów; niebezpiecznie blisko jest od refreniczności do monotonnej powtarzalności. Jednak decyzja reżyserska i scenograficzna okazała się słuszna, efektowna estetycznie, mądrze zinterpretowana na wielu poziomach i znakomicie ograna. Pracę obrotówki efektownie wspomagają światła: trudno nie dostrzec kilku znakomitych efektów, jak połyskująca subtelnie kula węgla u sufitu czy efektownie rozpraszająca światło błyszcząca podłoga.

Do kilku decyzji reżyserskich jednak trudno się przekonać. Logicznie wynikająca z chronologii wielojęzyczna narracja splata etnolekt śląski oraz języki polski, niemiecki i rosyjski. Jednak tylko dwa ostatnie są tłumaczone (napisy nad sceną), a przecież ślnsk gdka nie jest, wbrew pozorom, zrozumiała dla wszystkich widzów katowickiej sceny, jej rozumienie niekiedy utrudnia nie zawsze doskonały warsztat aktorów.

Od strony logiki znaków teatralnych kłopotliwa jest również obecność idiomu śląskiego w ogóle. Choć przedstawienie go neguje, z konieczności jest on obecny na scenie. Przez to (podobnie jak przez decyzję o nietłumaczeniu etnolektu na polski) wzmocniono wspólnotowy charakter aktu oglądania, jednocząc widzów identyfikujących się jako Ślązacy. To działanie przeciwskuteczne względem koncepcji twórców. Przedstawienie zastawiło samo na siebie pułapkę, dokonało selekcji adresatów.

Co zaś w magmie scenicznej robią piosenki zespołu Tiger Lillies i niewyzyskana do końca obecność pianisty (Piotr Kotas), naprawdęniełatwo powiedzieć.

Cóż pozostaje po dwugodzinnym katowickim spektaklu? Oszałamiająca choreografia (dzieło Kai Kołodziejczyk), równocześnie obecna i przeźroczysta. Powierzchownie potraktowana, krótka a chyba kluczowa scena rozmowy Stanisława Gemandera (w tej roli Wiesław Sławik) z synem, Nikodemem. Zaskakujące, obfite światła. Intensywne wrażenie ludzkiej obecności. Trudno powiedzieć, czy to dużo czy mało, biorąc jednak pod uwagę ambicje artystyczne Teatru Śląskiego, chciałoby się więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji