Artykuły

Kurier Warszawski. "Król Roger" czyli opera od wielkiego święta

BYŁA GALA! Największa zapewne, jaką Teatr Wielki przeżył od lat. siedemnastu, czyli od inauguracji gmachu odbudowanego ze zniszczeń wojennych (w listopadzie 1965), ale też nie tak wielka, jakby się na to zanosiło. Co robić, czasy ubogie, pełne trosk i kłopotów. Godziło się wszakże przypomnieć, że 150 lat temu otwierano wspaniały gmach Corazziego. Okrągłą rocznicę tego wydarzenia właśnie - z pełnym szacunkiem - obchodziliśmy. 24 lutego 1833, w półtora roku po upadku powstania listopadowego, jeszcze w atmosferze policyjnego terroru i w świeżej nieobecności tych, którzy po powstaniu musieli wyemigrować - Warszawa powoli powracała do normy. A choć ta "norma" też przecież znacznie od normalnych norm odbiegała, to jednak mistrz Kurpiński, co jeszcze niedawno zagrzewał swą muzyką powstańców do walki, na inaugurację nowej sceny dziełko wybrał pogodne: "Cyrulika sewilskiego". Warszawski high-life powyciągał z szaf najlepsze toalety i odkurzył fraki, kazał zaprzęgać konie do powozów i pomknął uczestniczyć w radosnym, jakby nie było, wydarzeniu. Niespeszony nawet i tym, że wraz z nim inauguracyjnego "Cyrulika" oklaskiwał z loży przy proscenium jenerał Józef Rautenstrauch, prezes Dyrekcji Teatrów Rządowych. Mocna ręka.

150 lat, ponad 1000 inscenizacji - i lepszych i gorszych, jak na całym świecie. Dni chwały pierwszej polskiej sceny i dni kryzysu, w których dyrekcje rwały włosy z głowy, by nie dopuścić do kompletnego bankructwa. Dni triumfu "Halki" i dni kusych operetek dla załatania kasy; dni, w których śpiewali Sembrich-Kochańska, Didur i Kiepura, i dni kleconych naprędce obsad z tych, co byli pod ręką; dni wspaniałych sukcesów Żylis-Gary i Ochmana, i dni, w których odmawiano kontraktu późniejszym naszym sławom, upewniając ich, że nie umieją śpiewać... No i wreszcie - 20 lutego 1983; rozpoczęcie jubileuszowych uroczystości galową premierą "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego. Fasada Teatru Wielkiego niemal identyczna jak 150 lat temu, lecz układ i wystrój wnętrza już całkowicie odmienny. Powozów nie uświadczysz, ale milicja reguluje ruch na placu Teatralnym, by utorować drogę najczcigodniejszym limuzynom. W szatniach futer chyba mniej niż na pamiętnym "Cyruliku", na szyjach mniej złota i brylantów, a zamiast fraków - ciemne garnitury przemieszane z jasnymi swetrami; gdzieniegdzie migną dżinsy. Na widowni Krzysztof Penderecki, którego "Raju utraconego" Teatr Wielki nadal nie przewiduje w swych konkretnych planach i były dyrektor Bohdan Wodiczko, którego Teatr Wielki nadal nie prosi o przygotowywanie spektakli. Jest oczywiście sporo innych, znacznie bardziej usatysfakcjonowanych osób. Pełno - i godnie. Na scenie "Król Roger", z librettem napisanym przez kompozytora wspólnie z Jarosławem Iwaszkiewiczem. Ostatni raz wystawiony tutaj przed siedemnastu laty, na inauguracji odbudowanego gmachu.

Tak to już bowiem jest z tym "Rogerem", że wystawia się go zawsze tylko od wielkiego święta i dla honoru domu - nie zaś dla pożytku publiczności i satysfakcji artystów. W kraju, od dnia premiery (19 VI 1926), wystawiono go dotychczas jeszcze tylko dwa razy w Warszawie, przy wspomnianych wyżej okazjach (1965 i 1983), raz w Operze Bałtyckiej (1975), raz w Krakowie (1976) i raz w Poznaniu (1979). Jeśli dodamy do tego 6 premier zagranicznych (zazwyczaj przy udziale Polaków i z polskiej inicjatywy) i uzupełnimy to wszystko informacją, iż w zasadzie żadna z dotychczasowych inscenizacji nie zakończyła się pełnym sukcesem i nie utrzymała się długo na afiszu, łatwo dojdziemy do wniosku, że coś z tym "Rogerem" nie tak. Wszyscy oczywiście zgadzają się, że jest to nasze najwybitniejsze dzieło operowe w' długim okresie, od Moniuszki po "Diabły z Loudun" (co zresztą nie jest zawrotnym komplementem, jako że w tym gatunku nigdy nie byliśmy światową potęgą), wszyscy też przyznają, że partytura Szymanowskiego napisana jest bardzo pięknie, interesująco i efektownie, i choć wywodzi się z europejskich prądów w muzyce przełomu XIX i XX w., to jednak jest całkowicie indywidualna, odrębna, pulsująca własnymi emocjami, fascynacjami i przemyśleniami. "Roger" jest jednym z kulminacyjnych wzlotów twórczości Szymanowskiego-kompozytora, ale... jest również produktem Szymanowskiego-librecisty.

I tu - jak sądzę - tkwi źródło porażek "Króla Rogera", odnoszonych w mniejszym lub większym stopniu, przy każdej nowej inscenizacji. Z całym szacunkiem dla wielkich nazwisk firmujących libretto muszę wyznać, że wydaje mi się ono po prostu słabe, nijakie, pozbawione dramatycznych spięć i konfliktów, tak spowite w niedomówienia, kamuflaże i aluzje, że w końcu niewiele z niego wynika poza ekshibicjonistyczną pochwałą miłości i radości życia we wszelkich jego przejawach, w konfrontacji ze skostniałym ponuractwem tradycyjnych zasad i rygorów. "Król Roger" nie jest dziełem długim, ale i tak tej treści trochę w nim przymało, jakichkolwiek by się do niej nie dopasowywało wzniosłych idei i filozoficznych rozważań. Nie przesadzajmy więc z tą wzniosłością i filozofią, bo jej tu mało, a pomyślmy raczej, co robić, aby odzyskać partyturę "Rogera", uczynić z niej dzieło żywe, entuzjastycznie, a nie grzecznościowo oklaskiwane, dzieło do obcowania na co dzień, nie od obchodów i rocznic. Myślę, że partytura "Rogera" zasługuje na to, by jej libretto poddać gruntownej adaptacji; nie będzie to żadne świętokradztwo - historia muzyki zna setki takich przykładów, niemal zawsze wychodzących i dziełu - i publiczności - na korzyść.

Obecna inscenizacja, przygotowana przez Andrzeja Majewskiego (zarazem scenografa i reżysera) oraz Roberta Satanowskiego (zarazem kierownika muzycznego i dyrygenta premiery), nie była wydarzeniem, bo też - w świetle tego, co napisałem wyżej - być zapewne nie mogła. Natomiast obaj panowie w swych właściwych specjalnościach wykazali formę znakomitą: Majewski dał ascetyczną, ale pełną wyrazu, scenografię (choć słabsze kostiumy), Satanowski świetnie przygotował orkiestrę (świetny także był chór, przygotowany przez Henryka Górskiego). Z solistów klasę dla siebie stanowiła Barbara Za-górzanka (Roxana), która coraz wyraźniej sięga po prymat wśród śpiewających na naszych scenach sopranów. Bardzo pięknym i silnym głosem dysponuje Józef Chomik, solista Opery Śląskiej, śpiewający gościnnie Pasterza; przy obecnych problemach z tenorami na pierwszej polskiej scenie, sądzę, iż Chomik będzie na niej znacznie częstszym gościem.

Drugą jubileuszową premierą (na scenie kameralnej) była wczesna opera Haendla "Amadigi di Gaula"; nie mogłem być na niej, jak dotąd, postaram się zdać z- niej relację nieco później - zwłaszcza że opinie słyszałem pochlebne. Jedynie sam pomysł uczczenia 150-lecia dziełkiem Haendla napełnia mnie pewnymi wątpliwościami. Ani ta narodowość, ani ta epoka...

Co wydaje mi się natomiast absolutnie niewątpliwe, to renesans Brechta i Weilla na warszawskich scenach. Znakomite utwory - pisane w Berlinie z końcem lat 1920, zatem w okresie kryzysu ekonomicznego i kryzysu wszelkich wartości, narastającej inflacji i narastającego faszyzmu - oglądane są przez polską publiczność z zainteresowaniem. Jednak, jeśli na spektakle do Współczesnego i Ateneum walą ludzie drzwiami i oknami, to nie tylko dla Brechta i nie tylko dla Weilla, lecz także dla brawurowych inscenizacji obu spektakli.

We Współczesnym - "Mahagonny". Dokładniej; "Wielkość i upadek miasta Mahagonny", który to tytuł zawiera już właściwie całą treść utworu. Jest to historia miasta stworzonego i opanowanego przez garstkę gangsterów i sutenerów, wysysających ostatni grosz z uczciwych ludzi. Jedynie z tym "upadkiem", to trochę nie tak; morał nie jest specjalnie budujący, bo wprawdzie miastu zagraża straszliwy huragan i garstka rządzących terrorem złoczyńców przerażona chowa się po kątach, jednak ostatecznie huragan przechodzi gdzieś bokiem, draństwo znów wychodzi na wierzch, a uczciwi idą pod sąd, bo popełnili najgorsze z możliwych tu przestępstw: zabrakło im wreszcie pieniędzy...

"Mahagonny" jest właściwie operą: polska prapremiera odbyła się niegdyś w Operze Warszawskiej (za dobrych czasów Wodiczki), niedawno z ogromnym sukcesem wystawiono ją na scenie Metropolitan... Co prawda, opera - jak to u Weilla - pisana jest raczej na śpiewających aktorów niż na Caballe i Placida Domingo; nie ma wielkich arii, są songi, nie ma wielkiej orkiestry - jest mały zespół instrumentalny, nie potrzeba wielkiego baletu, chóru i tłumu statystów. Berliński przełom lat 1920-30, to przecież samo oko kryzysu i opera również musiała być skromna, wystawiana bardzo tanim kosztem, skrojona na miarę czasów.

Tak czy inaczej - dużo tu śpiewania, i w Teatrze Współczesnym wszyscy dają sobie z tym śpiewaniem radę w sposób zaskakująco rewelacyjny (chociaż trudno właściwie mówić o zaskoczeniu: już w Schillerowskiej "Pastorałce" ten sam zespół pokazał, że "aktor potrafi"). Obdarowując komplementami generalnie całość przedstawienia, dodam tylko, że nowego przekładu dokonał Jacek St. Buras (tutaj można mieć parę zastrzeżeń, choć może nieistotnych), adaptacja jest dziełem tegoż Jacka St. Burasa i Krzysztofa Zaleskiego, który z kolei jest inscenizatorem i reżyserem spektaklu (uwaga: talent!). Muzycznie rzecz przygotował Jerzy Satanowski, natomiast spośród śpiewających i grających wyróżniają się przede wszystkim: Krystyna Tkacz we wspaniałej roli wdowy Begbick (dodatkowo wstawiono jej w rolę song "Sourabaya Johnny" - i bardzo dobrze: jej interpretacja zyskała już rozgłos, powszechnie uznana za artystyczne wydarzenie), Stanisława Celińska jako Jenny i Wojciech Wysocki - Jim Mahoney. Duże brawa!

Duże brawa również dla "Nieba zawiedzionych" - w teatrze Ateneum. Jest to zestaw songów i pieśni Brechta i Weilla (z drobnym dodatkiem od Janusza Tylmana i Andrzeja Markowskiego), ukształtowany w fascynujący spektakl przez... absolwentkę PWST, Lenę Szurmiej (ta praca, to jej warsztat reżyserski; mam nadzieję, że otrzyma w PWST dyplom z najwyższym odznaczeniem!). Songi, ułożone w potworny ciąg o narastającym napięciu, mówią o czasach rozkładu i zagrożenia, a ten upiorny, niesamowity kabaret, świadomie wulgarny, zdegenerowany i - wciągający widza w swój klimat bez reszty, odtwarza aktorska młodzież. Trzy osoby godne są wśród niej szczególnej uwagi: posiadająca już własną osobowość sceniczną, brawurowo śpiewająca i sprawna aktorsko Agnieszka Fatyga, chociaż z koleś jej interpretacja "Sourabaya Johnny" dla mnie była kompletnym nieporozumieniem), Michał Bajor - dobrze już znany ze sceny Ateneum i z "Limuzyny Daimler-Benz"), ale nadal jeszcze chyba zaliczany do aktorskiej młodzieży, oraz Gerardo Ojeda - podobno emigrant chilijski, "wypożyczony" z Teatru Żydowskiego. Śpiewa - czy raczej deklamuje - tylko jeden tekst (po niemiecku zresztą), ale jest cały czas na scenie w charakterze jak gdyby animatora całości. Otóż to, jak jest wyznacza wysoką rangę jego aktorskich możliwości. Należy do tych nielicznych, których sama obecność na scenie już fascynuje widza i przyciąga jego uwagę.

Gwiazdą "Nieba zawiedzionych" jest Krystyna Janda. Jej ustawienie w całości spektaklu nie jest, jak mi się zdaje, szczęśliwe, podobnie jak jej suknia (piękna zresztą) nie jest odpowiednia do charakteru, śpiewanych przez nią songów i charakteru przedstawienia. Wszystko to jednak staje się nieważne, gdy śpiewa. Wtedy bowiem słuchaczowi tzw. ciarki chodzą po plecach, co od początku świata zawsze było i jest największym dla aktorstwa wyrazem uznania...

No i proszę - cały Kurier dziś tylko o śpiewie... Przyrzekam, że spoważnieję w następnym - choć to będzie już wiosna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji