Wierna adaptacja
Jeśli ktoś jest bardzo leniwy, a chce poznać treść "Biesów" niechże czem prędzej wybierze się do Teatru Współczesnego. Wszystkim innym polecam jednak lekturę książki Dostojewskiego.
Jest to bowiem adaptacja sceniczna - jak się to mawia - zrobiona poprawnie. Zachowuje wszystkie najważniejsze postacie i wątki, logicznie, od sceny do sceny opowiada o pogmatwanych losach bohaterów i ich wzajemnych odniesieniach. Ktoś, kto "Biesów" nie zna doskonale zorientuje się więc w fabularnych perypetiach. Na wprowadzenie w owe intrygi potrzebny jest adaptatorowi cały, trwający ponad, godzinę, akt pierwszy. Potem, zupełnie zresztą' niepotrzebna postać określona jako Narrator, a po prawdzie spełniająca funkcje konferansjera - zapowiadacza obwieszcza, że wszystko potoczy się żwawiej. I toczy jeszcze przez dwie z górą godziny. Adaptacja Józefa Grudy zachowując wszystko, co dla brykowo streszczonej akcji najważniejsze, zatraca coś znacznie cenniejszego - atmosferę Dostojewskiego. W tej wersji "Biesy" są spłaszczone niemal do wymiarów dramatu mieszczańskiego.
A skoro weszliśmy już w problemy realizacji scenicznej. Przedstawienie jest stanowczo zbyt długie, w ogóle należałoby karać twórców spektakli trwających ponad dwie i pół godziny, chyba, że odznaczają się - spektakle nie twórcy - wyjątkową urodą. Niepotrzebnie i niekonsekwentnie prowadzony jest Narrator. Jeśli już adaptator się uparł, reżyser mógł jego funkcje przerzucić na przykład na któregoś ze studentów. A tu Stanisław Banasiuk snuje się jak duch, choć chwilami na wzrokowy kontakt z partnerami. Reżyser Józef Gruda ma więcej "grzechów" na sumieniu. Doświadczony twórca wiedzieć powinien na przykład, że zaparowane światła i monologi w punktówkach nie tworzą jeszcze "klimatu". Zupełnie fałszywie inscenizacyjnie zinterpretowano - kluczową chyba dla koncepcji Grudy scenę balu, o którym mówi się od pierwszej kwestii. Brak jest wreszcie jednolitej konwencji w warstwie wykonawczej. Każdy proponuje, co chce i potrafi.
Halina Rasiakówna na przykład jest aktorką utalentowaną, a Maria Lebiadkina rolą efektowną, a przecież mówić można zaledwie o próbie propozycji. Podobnie z uzdolnionym Danielem Kustosikiem, który w Stawroginie głównie obnosi swe znakomite warunki zewnętrzne. Wolę to jednak od taniej diaboliczności i wrzaskliwości Tadeusza Galii, a na tych dwu elementach oparł on swego Piotra Wierchowieńskiego. Nie zachwycił tym razem ani Eugeniusz Kujawski (Stiepan Wierchowieński), ani Marlena Milwiw (Barbara Stawrogin), której w paru scenach zdarzyły się kiksy niewyeliminowane przez reżyserską interwencję. Niedostatecznie zróżnicowano Daszę (Halina Skoczyńska-Rakowska) i Lizę (Grażyna Korin). Na scenie chyba z dwie trzecie ansamblu Teatru Współczesnego, trudno więc wszystkich wymienić, warto przecież zwrócić uwagę na Fiedkę Zdzisława Kuźniara.
W scenografii Ali Bunscha podobała mi się metoda "szuflad", ale grać w tej dekoracji można wiele innych utworów, niekoniecznie Dostojewskiego. Muzyka Zbigniewa Kameckiego nie została chyba w pełni wykorzystana.
W pamięci pozostaje więc głównie chichot w różnych tonacjach, na chichocie bowiem budował Józef Gruda przedstawienie o ludziach nieszczęśliwych, bo jakoś tam wewnętrznie skrzywionych.