Artykuły

Ład w głowie i gardle

Agnieszka Kurowska (sopran) o przełomach w karierze w rozmowie z Maciejem Weryńskim.

" - Lubi Pani szokować?

- Zawodowo?

- Oczywiście.

- Raczej nie. Nigdy nie zrobiłam czegoś dla szoku. Jeżeli to się czasem zdarza, to dlatego, że partia, którą śpiewam jest szokująca.

- Pytam o to oczywiście z powodu ostatniej Pani roli - Kostelnićki w Jenufie Janacka. Udało się Pani zaskoczyć wszystkich - publiczność, krytykę, kolegów. Ta Kurowska, kojarzona z maratonami mozartowskimi i Rossinim, w tak innej i muzycznie, i aktorsko partii...

- Tak, to był szok. Tyle że to nie moja zasługa. Przede wszystkim to sprawa muzyki Janaćka. Poza tym głównym sprawcą był dyrektor Stefan Sutkowski, który mnie w tej roli obsadził. O premierze Jenufy mówiło się już od dawna, pragnęła jej reżyserka, Jitka Stokalska, która chciała pokazać ten fragment swojej rodzimej kultury. Cały czas myślałam o sobie jako o Jenufie, a dyrektor zaproponował mi rolę jej macochy. W końcu postanowiliśmy, że czas zacząć nowy etap. Rezygnujemy z ról takich, jak Eliza w Il Re pastore Mozarta, z pastereczek, na rzecz doświadczonych kobiet do zaśpiewania przez doświadczoną śpiewaczkę. Gdzieś koło czterdziestki, każda śpiewaczka czy aktorka musi zdecydować, jak będą dalej wyglądać jej zawodowe losy (inna sprawa, czy to się udaje zrealizować). Nie można całe życie być na scenie amantką, bo to i nieciekawe dla artystki, i coraz mniej ciekawe dla publiczności. Dziś Kostelnićka wydaje mi się o wiele ciekawszą postacią. Daje większe możliwości.

- To znaczy, że był moment, kiedy chciała Pani zrezygnować? Jenufa albo nic?

- Nie, zawsze trzeba najpierw przyjrzeć się dokładnie partii. Były takie momenty podczas pracy, gdy wątpiłam, że będę w stanie przygotować tę rolę. To było muzycznie tak inne niż wszystko, co do tej pory robiłam! Nawet Wagner posługuje się znanymi wszystkim zasadami. Przygotowywałam kiedyś partię Elżbiety w Tanhauserze i teraz wydaje mi się, że Wagner jest bliższy Mozartowi niż Janaćek.

Efekt pracy okazał się znakomity. Cieszę się, że zmierzyłam się z tą postacią. Dochodziłam do niej przez kilka miesięcy, bardzo powoli (a zdarzało się, że partie mozartowskie przygotowywałam w dwa tygodnie!). Właściwie jakąś dramatyczną prawdę zaczęłam pokazywać na scenie dopiero na próbie generalnej. Teraz myślę, że powinnam iść tym torem.

- Nowym dla Pani torem wokalnym i rolami charakterystycznymi? Czy charakterystycznymi?

- Jeśli nawet, to akurat to nie jest dla mnie nowe. Przecież na przykład moja bohaterka z Mozartowskiego Tryptyku jest charakterystyczna, tyle że komediowa. Mnie chodzi o to, ze Kostelnićka to kobieta, która musi podjąć najważniejsze decyzje. To nie zdarzało mi się na scenie zbyt często. Pewnie częściowo jest taką bohaterką Electra w "Idomeneo...". Do innych ról mozartowskich podchodzę pogodnie, nawet kiedy to jest Donna Anna. Zdradzaną Hrabinę obdarzam cechami filuternej kobiety. Szukam pogody.

- Nawet w Kostelnićce. To prawda, unika Pani zmienienia jej w macochę rodem z Królewny Śnieżki...

- W jej stosunku do pasierbicy jest nie tylko surowość, ale i miłość. Nawet kiedy mówi jej, jak bardzo się na niej zawiodła, robi to bez złości, tylko stwierdza fakty. Takie możliwości daje ta partia - pomiędzy tymi wszystkimi krzykami są tam przecież piękne fragmenty liryczne. Od wielu osób usłyszałam, że jest to Kostelnićka inna niż zazwyczaj.

- Mimo takiego łagodzącego podejścia, jest to najostrzejsza postać, jaką Pani do tej pory zagrała.

- No tak. Także kiedy to jest Rossini, nawet w poważniejszych partiach, jak Semiramida czy Nanetta w Sroce złodziejce, kojarzy się to lekko. Cóż, sto lat różnicy to w muzyce bardzo dużo. To kwestia środków orkiestrowych i wokalnych.

- Jak udało się Pani przejść od Mozarta do Janacka i... z powrotem. Rozmawiamy w czasie Festiwalu Mozartowskiego, podczas którego znowu występuje Pani po kilka razy w tygodniu.

- Z pewnością byłoby bardzo szkodliwe dla głosu, gdyby śpiewać tak różną muzykę w jednym czasie. W przypadku Festiwalu Mozartowskiego nie ma tego problemu - zawsze odbywa się od 15 czerwca do 26 lipca. Można ustawić kalendarz tak, by nie narażać głosu. Młodsi koledzy potwierdzą, że Mozart jest znacznie trudniejszy od muzyki romantycznej, bo bezlitośnie obnaża niedoskonałości techniczne. Z drugiej strony, w pamiętnikach wielkich śpiewaczek sprzed lat powtarza się zdanie: kiedy się zaśpiewało już bardzo dużo muzyki romantycznej, należy wracać do Mozarta, bo on porządkuje.

- W głowie czy w gardle?

- I w jednym, i w drugim. Trzeba po prostu powtórzyć abecadło.

- W tym sezonie zaśpiewała Pani także Alice Ford w Falstaffie Verdiego. To właściwie dość bliski Mozartowi, ale to krok w stronę innego śpiewania. A już słychać, że podobno ma Pani zaśpiewać Toscę.

- Mam taką propozycję z kilku miejsc, ale póki nie będę pewna, nie powiem, skąd. Pierwszy raz proponowano mi Toscę i Aidę natychmiast po studiach, ale wtedy uznałam, że jest za wcześnie. To mogły być moje pierwsze i ostatnie występy... Zaczęłam tak, jak życzyłabym każdej dziewczynie na początek: od opery starowłoskiej. To jest cudowna zabawa w teatr, a jak nic pomaga ograć się, oswoić z publicznością. Ja nagrałam się wtedy, naśpiewałam do granic! W dodatku miałam reżyserkę-mistrzynię, Jitkę Stokalską. To w dużej mierze dzięki temu do dziś cieszę na każde spotkanie z publicznością. A bez tego nawet największe talenty przepadają.

- W czasie tego festiwalu wystąpi Pani po raz pierwszy w nowej roli. Do Donny Anny w Pani repertuarze dołącza Elvira.

- Annę zaśpiewam w najbliższy weekend, Elvirę - pod koniec festiwalu (14 i 24 lipca, przyp. red.). Mam więc kilkanaście dni na zmianę mentalną. Śmiejemy się z Ryszardem Perytem, reżyserem, że największym wyzwaniem jest teraz, żeby nie wystąpić w roli - Anny, tyle że w zielonej sukience (taką ma Elvira).

- Która z tych bohaterek wydaje się Pani ciekawsza wokalnie i psychologicznie?

- Chyba Anna. Ma pierwszą arię bardzo dramatyczną, a drugą - liryczną i z popisem koloraturowym, a to akurat zawsze było moją mocną stroną. Może oddać szerszą gamę emocji. Elvira po prostu wciąż kocha, choć Giovanni ją odtrąca i poniża.

- Z drugiej strony, to Elvira pokazuje różne odcienie miłości, a to uczucie Annie jest w zasadzie obce. Ona je głównie deklaruje...

- Za to Anna to rozbudzona kobieta, która nie doznaje spełnienia, nawet w tej dziwnej miłości Giovanniego. Wciąż mówi o zemście, ale czy tylko za śmierć ojca? Może też za to, że Giovanni tak łatwo z niej zrezygnował? Nieraz już spierałam się o to z reżyserami i dyrygentami. W inscenizacji Marka Weissa-Grzesińskiego w Teatrze Wielkim w Warszawie to właściwie było jasne - Anna biegnie za Giovannim, żeby dokończył to, co zaczął... Tej Anny jest jeszcze we mnie dużo, o Elvirze jeszcze nie chce opowiadać. Proszę zobaczyć!

- Wydaje mi się, że ten sezon jest przełomowy w Pani drodze. Które wcześniejsze momenty Pani sama za takie uznaje?

- Pierwszy jest oczywisty - kiedy podjęłam się pracy nad Mozartem. Przygotowałam chyba 16 partii, wiele w rekordowym tempie. I były to tak różne role - pastereczka, subretka-kokietka w Tryptyku, po te superdramatyczne, jak Electra i Anna. Drugim takim wydarzeniem, niespodziewanym dla mnie, był moment, kiedy Maciej Jabłoński obdarzył mnie zaufaniem i powierzył partię Semiramidy w Poznaniu, u boku Ewy Podleś. To najlepsza na świecie wykonawczyni partii Arsacesa. Potem zaczęto mnie kojarzyć z Rossinim. Z moich ról rossiniowskich najwyżej oceniam Fiorillę w Turku w Italii. To partia, która dała mi najwięcej możliwości - jest w niej tyle humoru, a jednocześnie szalenie dramatyczna ostatnia aria. No i pozwala pokazać umiejętności wokalne - wirtuozerię i improwizację. Po tej roli dostałam sposobność pracy z największym specjalistą, który o Rossinim wie wszystko - Alberto Zeddą. Przygotowałam z nim partię Amenaidy w Tankredzie w Operze Narodowej. Do dziś nie wiem, dlaczego nie było mi dane jej wtedy zaśpiewać. Ale i tak moją pracę w Teatrze Wielkim, gdzie przecież śpiewałam sporo, wspominam jako wielką przyjemność. Byłam tam bardzo dobrze przyjęta i przez publiczność, i przez krytyków. Już choćby fakt, że występowałam w zupełnie innych warunkach w tych samych rolach, które kreowałam na innych scenach - Donny Anny i Semiramidy. Śpiewałam zresztą nie tylko w przedstawieniach operowych, ale i w nurcie oratoryjnym. Ten repertuar zresztą bardzo cenię (w tym roku miałam możliwość zaśpiewania jednego z najlepszych współczesnych utworów polskich - Stabat Mater Ryszarda Moryty). Myślę, że jakimś przełomem były też przygotowania do Tanhausera w Pradze. Wówczas, z powodów zdrowotnych, nie mogłam wziąć udziału w premierze. Ale dziś jestem gotowa, by przyjąć takie wyzwania...

Agnieszka Kurowska należy do czołówki polskich sopranów. Nie tylko nienaganna, ale wręcz popisowa koloratura, muzykalność, inteligencja interpretacji i wielkie wyczucie sceny zdobyły jej wiernych fanów. Związana jest z Warszawską Operą Kameralną, śpiewała także m.in. w Operze Narodowej i Teatrze Wielkim w Poznaniu. Regularnie występuje w Hiszpanii, Japonii, Francji, Izraelu. Do jej popisowych partii należą: Hrabina, Donna Anna, Electra, Fiordiligi (w tym roku niestety już jej nie śpiewa podczas Festiwalu Mozartowskiego), Nanetta, Semiramida, Fiorilla. Ostatnio dołączyła do tej kolekcji postać Kostelnićki, przez brytyjskich odkrywców opery Janacka uznana za najlepszą od czasu prac nad przywracaniem Jenufie odautorskiego kształtu. Artystka jutro wystąpi w komediowym tryptyku Mozarta na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji