Artykuły

Opera fascynująca

- Zawsze istniała wąska grupa fanów opery, którzy w nią wierzyli święcie, tak jak się wierzy w dogmaty. A wokół intelektualiści, artyści patrzyli w stronę opery z powątpiewaniem. Widzieli w zafascynowanych operą ludzi poświęcających się sztuce martwej, jałowej. Tymczasem coraz więcej jest inscenizacji operowych, które każą myśleć o operze jako sztuce mającej niesłychaną siłę rażenia i moc - mówi dyrektor Opery Narodowej Mariusz Treliński w rozmowie z Michałem Lenarcińskim z Dziennika Łódzkiego.

Michał Lenarciński: Czy rozmowy o finansach są w teatrze rozmowami o sztuce? Mariusz Treliński: Nie tylko, ale o sztuce również. Sztuka jest jednym wielkim ścieraniem się postaw i odwieczny konflikt pomiędzy muzyką a sceną w operze polega na tym, że reżyserzy chcieliby, żeby wszystko "fruwało w przestrzeni", dyrygent musi tę przestrzeń ogarnąć i osadzić w partyturze, a dyrektor - upraszczając - sfinansować. Nam bardzo pomaga to, że jesteśmy przyjaciółmi, ludźmi, którzy doskonale się rozumieją. - Ale dyrektor artystyczny musi nad tym wszystkim zapanować, prawda? Bo nie tylko chodzi o jakość przedstawień, która przekłada się na poziom teatru, ale też o teatru wizerunek, o to, czy jest instytucją żywą czy umierającą? - To prawda. Niezręcznie jest mi mówić o sobie, ale mamy do czynienia z konkretami - faktami artystycznymi, ocenionymi przez recenzentów. Mijający sezon przyniósł dziesięć premier, które zostały przyjęte dość entuzjastycznie. Szerokim echem rozniosły się wydarzenia na małej scenie, wypełniły bowiem pewną lukę: opera przez lata postrzegana była u nas jako mieszczański gatunek, w którym wystawia się tytuły oczywiste, te, które wszyscy znamy. Tymczasem staraliśmy się udowodnić, że opera to nie tylko mieszczański "wynalazek", ale sztuka, która może mówić o współczesności, może być estetycznie fascynująca. I poza tym, że jest wyrafinowaną muzyką, ma wymiar intelektualny. Sądzę, że udało nam się pomiędzy "hity", które powinny być w każdej operze, wpleść pozycje trudniejsze, które zmieniły postrzeganie opery.

A co na to publiczność?

- To jest niezwykle miłe: mamy niekończące się kolejki pod kasami. To marzenie każdego dyrektora.

Co oznacza powodzenie, ale nie wpływy. Opera Narodowa ma bodaj największy budżet ze wszystkich instytucji kultury w Polsce, ale poprzednio przygotowywała 4 - 5 nowych tytułów w sezonie. Tobie i dyrektorowi Kazimierzowi Kordowi udało się zrealizować dwukrotnie więcej...

- Ta liczba premier była możliwa do zrealizowania dlatego, że udało nam się zbudować system koprodukcji. Na "Cyganerię" wydaliśmy na przykład jedynie 54 procent kosztów produkcji spektaklu. Resztę stanowiły środki pozyskane od sponsorów i koproducentów.

Co odpowiesz na stawiane czasami zarzuty, że Opera Narodowa w zbyt małym stopniu jest narodowa? Ze zaprasza zbyt wielu realizatorów i śpiewaków zza granicy, że niewiele w repertuarze polskiej muzyki?

- Coś niedobrego kryje się w tym pytaniu, jakiś prowincjonalizm. Moje doświadczenia pracy w operach europejskich i w Stanach Zjednoczonych mówią mi, że każda dyrekcja opery stara się działać w jak najszerszym spectrum. Jeśli pracuję w Los Angeles i robię tam "Don Giovanniego", to z japońskim dyrygentem Kentem Nagano, słowackim scenografem Borysem Kudliczką, a w obsadzie mam Urugwajczyka, Chińczyka, Francuza, Anglika, Tajwankę i troje Amerykanów. Wszyscy wiedzą, że siłą opery amerykańskiej jest to, że potrafi zaprosić z całego świata największe talenty (tu nie mówię o sobie). To jest oczywiste działanie każdej opery na świecie. Tylko w tak przedziwnych miejscach jak nasze czasami pyta się, czy w tym nie ma zagrożenia dla rodzimej kultury. To pytanie wydaje mi się absurdalne, bo istotne jest, byśmy my mogli jeździć "tam" i "stamtąd" zapraszać.

Może stawiający te zarzuty mają na myśli proporcje? Przyznam, że sam byłem zdziwiony obsadzeniem trzech głównych partii "Cyganerii" gośćmi z Rosji, którzy, moim zdaniem, zawiedli jako artyści.

- Masz rację, że to może być pytanie o proporcje i chętnie na nie odpowiem. W "Czarodziejskim flecie" (zapraszam na premierę 16 czerwca), który przygotowuje Achim Freyer - jeden z trzech, moim zdaniem, najwybitniejszych realizatorów na świecie - obsada jest w całości polska. Wydaje mi się, że teatr ma prawo w ciągu sezonu zaprosić kilku artystów ze świata. W przypadku "Cyganerii" byli to soliści z petersburskiej szkoły mistrzów, ludzie dwudziestokilkuletni, w wieku i wyglądzie tacy, jak ich opisywało libretto.

Ale nie jest ideą naszego teatru obsadzanie głównie artystami zza granicy. A poza tym siłą opery jest jej kosmopolityzm: wszystkie teatry korzystają z tego, co ten gatunek daje: wystarczy śpiewać po włosku i jest się zrozumianym w całym świecie.

Przyglądając się twoim dokonaniom artystycznym i obserwując kierunek, jaki nadajesz Operze Narodowej, zacząłem zastanawiać się nad losem innych teatrów operowych w Polsce: ubogich w pieniądze i artystyczną odwagę.

- Byliśmy w Wiesbaden z "Andreą Chenier" i "Ubu królem", gdzie spotkaliśmy się z owacyjnym przyjęciem. Stamtąd Borys Kudliczka pojechał do Bratysławy, a ja do Budapesztu. Dlaczego o tym mówię? W Budapeszcie zaprosili nas do realizacji "Cheniera", bo chcą przełamać konserwatyzm swojej opery i otworzyć teatr na nowe. Powiedzieli, że teatr w Warszawie stał się dla nich wzorem. To samo w Bratysławie, gdzie Borys jest szefem grona, wybierającego nowego szefa opery. Jestem przekonany, że inne polskie sceny operowe dojdą własnymi drogami do nowego języka, nawiążą porozumienie z widzami i zyskają sympatię wdzięcznych za nową sztukę widzów. To samo zresztą dzieje się teraz w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, miejscu najbardziej konserwatywnym na świecie: nowy dyrektor postanowił zamienić inscenizacje Zefirellego na nowe propozycje. Nie ukrywam, że cieszą mnie sygnały zza granicy, że nasza opera zaczyna świecić światłem, które pokazuje coś nowego. I cieszę się, że udało się wykreować pewnego rodzaju snobizm na operę.

To już kiedyś było. Nie sądzisz, że teraz do opery przyciąga rodzaj zaciekawienia, polegający na tym, by skonfrontować dotąd obowiązującą konwencję z - nazwijmy to - "wywrotowością" nowego punktu widzenia?

- Ludzie pozbyli się cynicznego uśmieszku. Zawsze istniała wąska grupa fanów opery, którzy w nią wierzyli święcie, tak jak się wierzy w dogmaty. A wokół intelektualiści, artyści patrzyli w stronę opery z powątpiewaniem. Widzieli w zafascynowanych operą ludzi poświęcających się sztuce martwej, jałowej. Tymczasem coraz więcej jest inscenizacji operowych, które każą myśleć o operze jako sztuce mającej niesłychaną siłę rażenia i moc. Współcześni reżyserzy oper to interpretatorzy, którzy powinni tłumaczyć to, co było, na to, co jest. Nie depcząc tradycji, odnajdować w niej nowe aspekty. I to są drzwi już dawno wyważone; my nie odkrywamy Ameryki, te spostrzeżenie w teatrze dramatycznym poczyniono pół wieku temu. Czy Szekspir przestanie być Szekspirem, gdy wystawimy go bez kryz i bez rajtuzków? Pokaż mi współczesnego teatromana, który nie popukałby się w czoło na taki widok.

Aktywne są jednak głosy strzegące tradycji, uważające, że nowe inscenizacje niweczą oryginalne dzieło.

- Nie ma drugiego Sevres pod Paryżem, gdzie w zapieczętowanych skrzyniach znajdują się wytyczne, w jaki sposób inscenizować operę. To przesądy ludzi, którzy nie wyobrażali sobie, że można inaczej. Nie za cenę łamania czegokolwiek, a w celu odświeżania pewnych formuł. Oczywiście poszukiwać można, ale nie kosztem utraty widzów. Jak długo za naszymi poszukiwaniami idą widzowie, tak długo mamy rację. Zwłaszcza w Operze Narodowej, gdzie musimy znajdować, a nie poszukiwać.

Polska opera nie stoi wielkimi dziełami, czy Opera Narodowa zdecydowała się zamówić nowe utwory u kompozytorów?

- Oczywiście, zamówiliśmy kilka oper, m.in. u Krzysztofa Pendereckiego - operę dla dzieci. Rozmawiamy o nowej operze z Pawłem Mykietynem. Tradycja jest skarbcem kultury narodowej i dowodząc, że w operze mamy tylko Moniuszkę, dowodzimy, że pisał u nas wyłącznie Sienkiewicz. Ale tradycja to także coś, co sami budujemy. Współczesna muzyka jest silna, pomijając Lutosławskiego, Panufnika czy Pendereckiego, trzeba wymienić takie nazwiska, jak: Szymański, Mykietyn, Jaskot, Gryka. To stan dobrobytu, który należy wykorzystać. Dla polskiej muzyki zrobiliśmy w tym sezonie bardzo dużo: wystawiliśmy "Sonet/' Mykietyna, "Balet mechaniczny" Oli Gryki, "Ferdę" Dobromiły Jaskot, mamy w repertuarze "Ubu króla" Pendereckiego, "Króla Rogera" Szymanowskiego, "Halkę" "Straszny dwór"...

"Halka" ma mieć nową inscenizację.

- Zaproponowaliśmy realizację opery Andrzejowi Wajdzie i Andrzejowi Kreutz-Majewskiemu. Planujemy też koprodukcję z Madrytem i wspólnie wystawimy ""Pasję św. Łukasza" Pendereckiego. I teraz druga część odpowiedzi na pytanie o narodowość naszej sceny lub jej brak. Uważam, że prawdziwą promocją kultury narodowej jest działanie dwustronne: zapraszanie ludzi ze świata, by zetknęli się z naszą kulturą i promowanie jej na zewnątrz.

Zauważam, że kierowanie Operą Narodową stało się twoją pasją. A kiedyś odżegnywałeś się od stanowisk, chroniąc niezależność artystyczną...

- Stało się pasją, w której jest rodzaj autentycznej misji. Wspólnie z Kazimierzem Kordem rozłamujemy pewne stereotypy, usiłujemy pokazać, że opera jest sexy, młoda, że jest sztuką przyszłości.

Na zdjęciu: "Andrea Chénier" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji