Artykuły

Jakie wspaniałe kapelusze

Socjologowie, dziennikarze, politycy (zarówno pro jak i anty) a także, podejrzewam większość z nas, wypełniających ulice polskich miast; wszyscy niemal zastanawiają się, czy może być jeszcze gorzej. Odmianą przez wszystkie możliwe przypadki słowa "kryzys" zajmuje się również nasze rodzime podwórko teatralne. Wszystkim niezadowolonym polecam gorąco najnowszą premierę w Teatrze Polskim.

Realizm i operatywność dyrektora tej sceny (zwanej inaczej "kombinatem na Zapolskiej") są według mnie bezdyskusyjne. Teraz skłonny jestem przypisać mu również... idealizm. To, że "Operetka" Gombrowicza może być świetnym barometrem na każdą pogodę polityczno-społeczną wiadomo od dawna. Wszak "Potężny Wicher Historii i bankructwo ideologii" to symptomy naszych czasów, stale, a jakżeż nieraz dotkliwie, obecne. Po "Operetkę" sięgali i Dejmek, i Braun, i Prus... Wystawiano ją w kraju wielokrotnie. Na dużej scenie Polskiego w szranki. z Gombrowiczem stanął Krzysztof Zaleski. Od razu zaznaczam, iż spektakl jest niewątpliwym sukcesem organizacyjnym całego teatru.

Na scenie jest kolorowo, bogato, imponująco, świetliście i błyszcząco. Co za dekoracja! Ach, jakie solidne, fachowe, jakie autentyczne, przemyślane... A jakie kostiumy! Wykwintne, wysmakowane - świetne projekty, prosto spod najlepszej igły. A kapelusze, a muzyka! O tej ostatniej Gombrowicz pisał, że powinna być "dobra", a ściślej albo "prawdziwa w stylu operetki" albo "parodia... która może stawać się coraz bardziej idiotyczna albo przenikliwa". Zbigniew Karnecki skomponował, według mnie, wszystko czego mógł się spodziewać Gombrowicz. A jeśli żadnego z kawałków nie nucę przy goleniu, to chyba tylko dlatego, że zbyt zapatrzony byłem na to, co dzieje się na scenie i zapomniałem o cichym nuceniu.

W przedstawieniu dzieje się bardzo dużo. Aktorzy mówią. Do siebie, do mikrofonów, czasem do partnera, czasem do widzów, a czasem pod nosem lub w podłogę Aktorzy śpiewają (czasem równo i wyraźnie). Śpiewa również, zaproszony w charakterze spec-rodzynka w tym cieście pełnym bakalii, renomowany Spirituals Singers Band. Dodajmy, że jest, a jakże, prawdziwa orkiestra, której wprawdzie nie widać, ale którą słychać. Aktorzy, poza tym że mówią i śpiewają to jeszcze ruszają się (chodzą, nawet na czworakach, biegają, drepczą, wyginają się) i tańczą. Odniosłem wrażenie, że Ewa Wycichowska przygotowała tu zbyt skomplikowany (acz mało wyrafinowany) układ choreograficzny bowiem w jego wykonaniu zbyt wiele było starań o równy krok niż o lekkość.

W efekcie nie wyszła ani lekkość, ani harmonia, o wdzięku nie wspominając.

Powtórzmy raz jeszcze. "Operetka" jest imponującą, bogatą, barwną inscenizacją - taką, którą rzadko dziś można oglądać na polskich scenach. Widoczne jest dopracowanie w każdym, nawet najdrobniejszym geście, ruchu, szczególe. Są nawet stylowe kubki na wodę źródlaną, tyle że zupełnie nie wykorzystane. Paru jednak drobiazgów mi tutaj zabrakło. Ot, choćby prawdy. Tej banalnej - scenicznej. Poza tym dialogów - żywych, do partnera, a nie do mikrofonu. Skutecznie sprowadzono, z wyżyn kanonicznych ideałów na ziemię parę żelaznych scen czy monologów (np. słynne "rzyg-owanie" Profesora). Postać Albertynki zredukowano do paru słów, ustawiając aktorkę w roli wieszaka i kasując do czysto zewnętrznego, "dekoracyjnego" wymiaru. Obraz pięknego, nagiego ciała na tle kolorowych kwiatów skutecznie zagłusza moją chęć nucenia przy goleniu. Nade wszystko zabrakło mi, w tym kalejdoskopie formy takiego drobiazgu jak treść.

Ta "Operetka" jest pusta. Interpretacyjnie lub myślowo (jak kto woli). Pusta i powierzchowna. Pewnym ukłonem w stronę czytelności przesiania jest trzeci, chyba najciekawszy akt. To jednak ciut za mało aby widowisko nazwać teatrem. Wierzę dyrektorowi Wekslerowi, kiedy przekonuje mnie, iż jest to spektakl o kryzysie pewnej kondycji intelektualnej, o zaniku wartości. Wierzę, że mogło tak być. Tylko że kryzys jest już chyba tak głęboki, ze nie byłem w stanie tego dostrzec na scenie.

I na zakończenie już niech będzie mi wolno wrócić do wykonawców. Podejrzewam, że nie do końca byli poinformowani w czym; i jak, i kogo mają grać. Może właśnie dlatego niewielu z nich spróbowało wyjść poza znane już widzom kontury własnego stylu i manier, o stworzeniu spójnych postaci nie wspominając. Obronną ręką wyszedł Jerzy Schejbal. Jego Książę Himalaj był nie tylko wyrazisty ale i dotkliwie samotny, i pełen treści (jakich - zobaczcie Państwo sami). Dobre momenty mieli Bogusław Danielewski (Władysław) oraz, szczególnie w trzecim akcie, Igor Kujawski (hrabia Szarm). Większość przejęła konwencję, spętanych smyczą i obrożą "złodziejaszków" (tych z utworu rzecz jasna).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji