Artykuły

Kapelusz opowieści

Festiwal Beckettowski Transpozycje w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Pierwsze słowo zapalało światło. Z ostatnią ciszą wracał mrok, co był tu przed pierwszym słowem. I tak prawie zawsze. Tak z prawie każdą z opowieści, które przez trzy wieczory samotni opowiadacze snuli pod ślepymi oknami fabrycznych komnat Teatru Łaźnia Nowa. Tężały kształty i barwy rzeczy, lęk lizał czyjeś oko nie martwe - jedynie wtedy, gdy jak sekundniki tykały słowa Samuela Becketta, gdy trwało mówienie, choćby najcichsze, albo tylko lichy szept.

Tego chcieli Bartosz Szydłowski i Marek Kędzierski - twórcy Festiwalu Beckettowskiego "Transpozycje". Żeby trzy wieczory rwały od monologu do monologu. Czy jest coś intensywniej beckettowskiego niż opowieść snuta w pierwszej osobie liczby pojedynczej? Całe piekło i całe piękno monologu bez końca, narracje w nieustępliwym "ja", bezkresne spowiedzi przed nikim w norach pustych. Samotność monologu - czy jest coś intensywniej teatralnego? Powiadają, że tak było na początku: ktoś wyszedł z tłumu, stanął naprzeciw i zaczął opowiadać... Całkiem jak samotni w Łaźni Nowej.

Jak Martin Wuttke, gadający "Pierwszą miłość". Jak Claire Aveline, Park Krausen i Dagmara Foniok, których wątło oświetlone wargi lśniące, w kompletnych ciemnościach, w trzech językach powtórzyły zawrotną kaskadę słów monologu "Nie ja". Wreszcie - jak Conor Lovett [na zdjęciu] we fragmentach nieogarnionego "Molloya".

Gdyśmy przychodzili - wyłuskiwali się z nas, by mówić. Albo już byli, czekając, by móc zacząć. Najpierw mrok nad dwoma tysiącami metrów kwadratowych ziemi Łaźni Nowej wybrukowanej pniami, później jasność, coś jak płomyki na plecach słów, a później znów cień na wszystkim. Znikanie kształtów i barw, płowienie oczu. I znów cisza ta sama, co na początku. Czekanie na następną czyjąś spowiedź. I ufność w moce powietrza, bo jak czytam w "Pierwszej miłości": "Powietrze zostało po to stworzone, by nosić odgłosy świata".

Kto gadał naprawdę? Wyżej pisałem, że w Łaźni Nowej brzęczały języki samotnych. Samotnych znikąd, bez imion, o obcych twarzach. Ale powiedzieć "samotny" - to dużo za dużo. Samotny, choćby upadły, to wciąż ktoś. Ktoś z naszej strony świata. A niby kto z naszej strony świata może mieć wiedzę aż tak nieludzką, by o swym kapeluszu móc rzec to, co snując "Pierwszą miłość" mówi Wuttke: "Służył mi zresztą do śmierci"?

Po której stronie świata tkwi i gada ten przez Wuttkego grany drobiazg ludzki w czarnym garniturze w białe pasy, drobiazg, co na dnie fabrycznej komnaty siedząc na zydlu pokornie skręca buty nosami do środka i lewą dłoń zaciska w piąstkę człowieczka zalęknionego wszystkim, byciem całym, nawet sznurkiem zwisającym z sufitu i bezwiednie muskającym włosy człapiącego człowieczka? Inny drobiazg ludzki, grany przez Lovetta drobiazg w dwóch płaszczach noszonych naraz i w butach cyrkowego klauna, wygłaszając frazy "Molloya", rzecze naraz, że jest w połowie mogilnego gnicia. Czy drobiazg lękający się sznurka też opowiada - stamtąd? A reszta samotnych?

Wuttke w "Pierwszej miłości" - on tu jest utrapieniem przywoływania przeszłości. Więcej. On staje się samą niepowtarzalnie cierpką intonacją wczesnej tej, w 1945 r. pisanej, noweli. Jest ona tym, czym jest każdy monolog Becketta. Wyznaniem konieczności przełknięcia kilku ziaren z dna losu. Szeptem o tym, że trzeba.

Trzeba, byś - jak człowieczek lękający się dyndającego sznurka - doznał śmierci ojca, po którym zostanie ci kapelusz. Trzeba, by dom rodzinny przepadł w zmierzchu za twymi oddalającymi się plecami, i byś później, aż do swego finału nie znalazł dobrego miejsca w norach świata. Trzeba, by twa miłość pierwsza i potomek twój okazały się nędzami tak kamiennymi, że nawet westchnąć po nich nie będziesz miał chęci. I coś jeszcze. Trzeba, byś wszystko to przyjął bez gniewu, bez pretensji, bez odwracania głowy, bez skowytu.

Przywołując przeszłość lichoty w kapeluszu po ojcu, przeszłość strzępu, co imię ukochanej paluchem w zaschniętym krowim łajnie wydłubywał - Wuttke staje się samą frazą, zawrotnym amalgamatem groteski, grozy, najczystszej liryki i najdelikatniejszej bezwzględności, z których to ingrediencji ulepione są akapity Becketta. Ale czyj jest głos? Kto ma wiedzę tak nieludzką, że o kapeluszu i o sobie może rzec spokojnie: "Służył mi do śmierci"?

Na potrójnym "Nie ja", patrząc, jak w ciemności pojawiały się kolejno, niczym nagłe robaki świętojańskie, trzy pary lśniących warg, jak rozświetlały się na czas opowieści, by po ostatnim słowie zgasnąć - pomyślałem o sile bezwładności życia. O włosach, co rosną uparcie, choć oddechu już nie ma. I o paznokciach coraz dłuższych, bo wciąż chcą drapać, choć skóra już bez czucia. Czy wielka to jest fantastyka pomyśleć, że z opowieściami może być podobnie?

Być może opowieści, które snujemy, by świat podtrzymać, gdyż świat, jak chciał Beckett, istnieje dla nas o tyle i tak, o ile i jak go wymawiamy, być może opowieści nasze trwają jeszcze trochę, gdy nas już nie ma? Może się jeszcze kolebią bez pomocy naszych oddechów? Może jeszcze trochę puchną i trochę nas pamiętają, wciąż nas opowiadają, tak jak włosy rosną, pamiętając czyjś miękki dotyk sprzed wieków, i tak jak rosną paznokcie, wspominając ciepło tamtej pierwszej cudzej skóry, która dziś też jest już gliną? Może tak?

No, bo kto, co, jeśli nie opowieść, dzięki sile bezwładności życia jeszcze trochę trwająca, gdy nas już brak, ma prawo kazać nam o kapeluszu ojca trupią wargą szepnąć: "Służył mi do śmierci"? Przecież tylko to, co po nas - nasza stygnąca opowieść, albo opowieść innych - może wiedzieć na pewno, kiedy żeśmy zdechli. I w czym na głowie. Tak czy nie? Zostawmy to.

O Becketcie mądrzy mawiają, że przywrócił godność literaturze. Owszem. Pierdółki codzienności, każdej codzienności - but uwierający, stygnąca miłość, dotyk zimny, zdechły pies, gnijąca noga, odcisk na pięcie, kapelusz ojca, cokolwiek - przemieniał w intonację losu, w dźwięk spoza doraźnych zegarków. W Łaźni Nowej, cicho, bez manifestacji i fanfar, na trzy wieczory do teatru wróciła godność teatru. Słychać było ten właśnie dźwięk spoza doraźnych zegarków. Tylko ten. Po czym ucichł. To są zwyczajne dzieje.

Łajza w dwóch płaszczach skończyła opowieść o pogrzebie psa. Łajza lękająca się sznurka już wyszeptała gorycz przeszłości. Zgasły lśniące wargi. Zamilkły wszystkie monologi. Do fabrycznych komnat Łaźni Nowej wróciły tłuste cienie. Pozostało - uspokojenie. Bo Beckett właśnie dlatego, że jest dojmujący - w istocie uspokaja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji