Artykuły

Katarzyna Figura: Morze daje mi siłę

Cztery lata temu po raz pierwszy udzieliła wywiadu, w którym opowiedziała o przemocy, jakiej doświadczyła od byłego męża. Po tym przeprowadziła się razem z córkami i mamą na Wybrzeże, które traktuje jak swój azyl. W Gdyni, gdzie mieszka, czuje się najszczęśliwsza. Stworzyła tu dom, w którym żyją trzy pokolenia kobiet o różnych charakterach. Gra w teatrze, a niebawem zobaczymy ją w nowym filmie.

Kasiu, wczoraj wieczorem spacerowałem plażą - od Sopotu aż do Klifu Orłowskiego w Gdyni. Muszę przyznać, że bardzo zazdroszczę Ci tego miejsca...

- Prawda? Decyzja o tym, by przeprowadzić się tutaj razem z córkami i mamą, rodowitą warszawianką, to najlepsze, co zrobiłam w życiu. Wcześniej mieszkałam w różnych miejscach na świecie - Los Angeles, Paryżu, Nowym Jorku - ale nigdzie nie czułam się tak naprawdę u siebie. Poza tym, chociaż pochodzę z Warszawy, wiele osób myślało, że jestem właśnie znad morza. Chyba od dawna podświadomie ciągnęło mnie do wielkiej wody.

Kiedy to zrozumiałaś?

- To długa historia. Siedemnaście lat temu, w sierpniu, przyjechałam wystąpić w Operze Leśnej w Sopocie. Nazajutrz, przed wyjazdem z Wybrzeża, poszłam na długi spacer z Grand Hotelu do kultowej już Przystani, gdzie serwują świeże ryby. Pogoda była fatalna - padał deszcz, wiał wiatr, zrobiło się nagle jesiennie. Na plaży nie było żywego ducha. Paradoksalnie pojawiła się we mnie jakaś miła nostalgia i poczułam, że jest mi tu bardzo dobrze. Pomyślałam, że cudownie byłoby pobyć tutaj dłużej. Ale natychmiast przyszła też myśl, że muszę znaleźć pracę, a to już nie było takie proste. Nie mogę funkcjonować bez pracy. Mimo wszystko swoje marzenie wysłałam do morza, w kosmos! Kiedy wróciłam do Warszawy, nagle zadzwonił do mnie Zbyszek Kamiński, w którego filmie "Niemcy" zagrałam wcześniej, i złożył mi propozycję gościnnego udziału w serialu "Lokatorzy", kręconego przez gdański oddział TVP. W trakcie kolejnych jesiennych miesięcy połowę tygodnia byłam na planie na Wybrzeżu, a połowę w Warszawie. Wkrótce Maciej Nowak, ówczesny dyrektor Teatru Wybrzeże, zaproponował mi rolę Ukrainki w sztuce "Hanemann" na podstawie powieści Stefana Chwina, w reżyserii Izabelli Cywińskiej. Jednocześnie rozpoczęłam zdjęcia do filmu "Zemsta" Andrzeja Wajdy...

Zdjęcia do "Zemsty" kręcono w Ogrodzieńcu. Żyłaś więc w ciągłej podróży...

- Na Wybrzeżu czułam się dobrze. W tym samym czasie okazało się, że jestem w ciąży z drugim dzieckiem, córką Koko, ale mimo wszystko mój (były) mąż wbrew moim pragnieniom zdecydował, że będziemy mieszkać w Warszawie...

Pięć lat temu jednak spełniłaś to marzenie.

- To było bardzo trudne i zaskakujące. W lipcu 2013 roku moja młodsza, 8-letnia, córeczka Kaszmir, miała wyjechać z siostrą na obóz taneczny do Augustowa. W dniu zbiórki powiedziała, że nie jest gotowa, by jechać, bo czuje, że musi pozostać ze mną. To miał być jej pierwszy wyjazd beze mnie, a ja, poruszona jej słowami, nie chciałam jej do niego zmuszać. Jednocześnie miałam zaplanowaną pracę w Sopocie - po raz kolejny uczestniczyłam w otwarciu kina letniego. Starsza córka wyjechała na obóz, a mnie udało się wykupić ostatnie miejsce w samolocie do Gdańska i Kaszmirka poleciała ze mną na Wybrzeże. Od razu po przylocie zostawiłyśmy walizki w hotelu i pobiegłyśmy na plażę. Był piękny słoneczny dzień i Kaszmirka zaczęła tańczyć na plaży. Była uosobieniem szczęścia, radości życia. I nagle powiedziała: "Mamusiu, musimy się tu przeprowadzić". Roześmiałam się, nie potraktowałam tego poważnie, ale w ciągu kilku następnych dni, kiedy znów, tak jak przed laty, siedziałam na plaży i wpatrywałam się w morze, poczułam bardzo silnie, że może moje dziecko ma rację... Dzieci zawsze mówią to, co czują. Są naturalne, nieskażone. My, dorośli, często nie słyszymy swojego wewnętrznego głosu, który niesie zawsze - i to teraz już wiem - rozwiązanie naszych problemów.

O Twojej przeprowadzce pisano, że to chwilowy kaprys, któremu ulegasz.

- Często jestem oceniana przez pryzmat bohaterek, które grałam. A mnie przecież nietrudno było zaszufladkować - jako gwałtowną, rozchwianą emocjonalnie, zdolną do przeżywania skrajnie różnych stanów. Jednak Figura, którą znamy ze sceny czy ekranu, to postać, a nie ja sama.

Byłaś wtedy w trudnym momencie życia - od dwóch lat toczyła się Twoja sprawa rozwodowa, sama wychowywałaś 10-letnią Koko i 8-letnią Kaszmir. Czy czułaś, że podołasz, że dasz sobie z tym wszystkim radę?

- To było bardzo trudne, przytłaczające. Przede wszystkim znalazłam odpowiednią szkołę dla córek - amerykańską szkołę podstawową w Gdyni. Nie mogłam się zdecydować na żaden dom w Sopocie i teraz, patrząc z perspektywy czasu, jestem szczęśliwa, że ze względu na szkołę zamieszkałyśmy właśnie w Gdyni. To niesamowite, dynamiczne, młode miasto. Od kilku lat jestem związana z Gdyńską Szkołą Filmową, w której kształcimy przyszłych reżyserów filmowych, i tu odbywa się najważniejsze filmowe wydarzenie w Polsce, czyli festiwal filmów fabularnych. Te pięć lat temu zadzwoniłam do dyrektora Teatru Wybrzeże Adama Orzechowskiego i poprosiłam go o angaż. Musiałam mieć poczucie bezpieczeństwa, stałą pracę. Okazało się, że w ciągu tych pięciu lat zagrałam w siedmiu sztukach, diametralnie różnych, rozwijam się jako aktorka. Pracuję na scenach w Gdańsku i Scenie Kameralnej w Sopocie. Sopot stał się w tej chwili dla mnie miejscem pracy i odpoczynku. Hotel My Story Sopot Apartments to mój drugi dom - idealne miejsce relaksu i pracy twórczej, nieopodal morza, z dala od zgiełku.

Dzisiaj jesteś już stąd... Kupując warzywa czy ryby na Hali Targowej w Gdyni, rozmawiasz ze sprzedawcami, jakbyście znali się od lat.

- Tutaj wszyscy mają dystans, a jednocześnie żyją blisko siebie. Są otwarci na drugiego człowieka, ciekawi, mili, wzajemnie się wspierają. Jadąc z Sopotu do Gdyni, możesz zauważyć wielki baner z napisem: "Uśmiechnij się, jesteś w Gdyni!". Wiesz, to jakbyś żył w uśmiechu. Chyba morze daje tę radość życia.

Wczoraj wcześnie rano napisałaś mi SMS-a, że jesteś na plaży...

- Lubię tam być z samego rana, kiedy jeszcze nikogo nie ma. Posłuchać szumu fal, wiatru, popatrzeć w słońce... To jest coś cudownego - niesamowita energia, siła. I piękno. To natura na wyciągnięcie ręki, taka terapia. W trudnych chwilach zawieje kaszub, jak halny w górach, i przepędza wszystkie złe myśli.

Masz w sobie mnóstwo emocji, które wyzwalają w Tobie nie tylko scena i kamera, ale też Twoje życie. Czy Ty w ogóle potrafisz być sama ze sobą?

- No właśnie ta godzina, którą spędzam rano nad morzem, jest bezcenna, pozwala mi uspokoić myśli, wszystko poukładać. Zdarza się, że idę na spacer razem z przyjaciółką Małgosią. Ale przyznam, że samotność jest mi bardzo bliska.

A mimo to stworzyłaś wielopokoleniowy dom, w którym mieszkasz z córkami i mamą, Haliną.

- Mówią, że starych drzew się nie przesadza, ale moja mama jest tu szczęśliwa, dużo zdrowsza niż w Warszawie. Powietrze nad morzem jest najlepsze.

Cztery kobiety w jednym domu...

- Czy to nie jest cudowne? (uśmiech) Nasz dom jest pełen radości. Mama pomaga mi w wychowaniu córek i czuwa nad "rodzinnym zegarem". Dużo czerpiemy z jej życiowej mądrości.

Twoje córki są w trudnym nastoletnim wieku. To dla Ciebie wyzwanie wychowawcze?

- Trudnym, ale też fantastycznym. Kaszmirka ma 13 lat, Koko za chwilę skończy 16. Dziewczyny łączy wspaniałe porozumienie - bardzo się wspierają, tak kobieco, przyjacielsko, siostrzanie. Mają też świetny kontakt z babciami: Haliną oraz Dorothy, czyli moją teściową. Na co dzień mieszka ona w Stanach Zjednoczonych, ale często przyjeżdża do Polski albo zaprasza dziewczyny do siebie na wakacje. To kolejna dojrzała, ważna kobieta w moim życiu, którą podziwiam.

Mimo różnicy pokoleń świetnie się dogadujecie. Rzadko się to zdarza.

- W naszej kulturze ludzie dojrzali często uznawani są za starych, nieprzydatnych, gorszych. Tymczasem w Afryce czy Indiach wiek jest wartością - wiedza, doświadczenie pozwalają zajmować najwyższe miejsce w hierarchii. Jestem dumna, że nauczyłam moje dzieci szacunku do osób starszych, bo dzięki temu, że bazują na mądrości swoich dziadków, mają szansę zbudować wartościowe relacje z innymi ludźmi.

Sama jesteś jedynaczką. Myślisz, że to miało wpływ na to, jakim jesteś człowiekiem?

- Jako mała dziewczynka czułam się jak outsiderka. Wszyscy w klasie mieli rodzeństwo, a mi do tego stopnia doskwierało to, że jestem sama, że wymyśliłam sobie siostrę. Wmawiałam dzieciom w klasie, że Małgorzata została porwana przez Cyganów i żyje w taborze. Przynosiłam im też listy, które rzekomo do mnie wysyłała.

Co na to rodzice?

- Chyba nie do końca rozumieli, co się dzieje, (uśmiech) Dużo pracowali, tata był lekarzem weterynarii, mama ekonomistką. Różnili się pod względem charakterów - ojciec uczuciowy, ale konsekwentny, czasami surowy, wyznaczał granice, których nie mogę przekroczyć. Mama obserwowała to trochę z boku. Pamiętam, że zaczęłam palić papierosy w pierwszej klasie podstawówki, bo chciałam być jak ona. (uśmiech)

Chciałaś, by Twoje dzieci miały rodzeństwo, bo Tobie w dzieciństwie go zabrakło?

- Bardzo tego pragnęłam! Mimo że Alex (Aleksander, syn Katarzyny Figury ze związku z Janem Chmielewskim, przyp. red.) i dziewczynki mają innego ojca i jest między nimi duża różnica wieku, zawsze stoją za sobą murem i razem świetnie funkcjonują.

Uważasz, że to, jakimi są dzisiaj ludźmi, jest w dużej mierze Twoją zasługą?

- To niesamowite móc obserwować, jak Alex czy dziewczynki się rozwijają, jak zmienia się ich charakter, sposób postrzegania świata. W pewnym stopniu mam na to wpływ. Czuję ogromną odpowiedzialność związaną z ich wychowaniem. Jestem szczęśliwa, że podstawą naszej relacji są miłość, szacunek i wsparcie.

A co dzieci musiały Ci wybaczyć?

- Chyba to... życie w biegu. Niektórzy znajomi mówią, że ja nie potrafię inaczej żyć. Ciągle gdzieś gnam, spóźniam się, ale nie robię tego z wyrachowania, tylko z powodu nadmiaru obowiązków. Może powinnam lepiej wszystko planować? Raz nawet zapłaciłam za spóźnienie bardzo wysoką cenę, kiedy 300-osobowej widowni spektaklu "Persona. Marilyn" w reżyserii Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym musiałam postawić kawę... To było w 2009 roku, odebrałam od Obamy obywatelstwo amerykańskie w San Francisco i samolot do Warszawy nie odleciał... Więc po 24 godzinach oczekiwania i podróży w końcu wylądowałam o 19 na Okęciu. Prosto stamtąd pojechałam do teatru i weszłam na scenę. Takie są przypadki mojego życia, taki mój modus vivendi.

Czy ktoś za Tobą w ogóle nadąża?

- W najtrudniejszych momentach, gdy wydaje mi się, że znalazłam się w sytuacji bez wyjścia, moja 79-letnia mama mówi: "Kasiu, nie denerwuj się. Będzie, co ma być". Przypomina mi to słynne "On verra bien!" (zobaczymy, przyp. red.) Serge'a Gainsbourga.

Dzisiaj Kaszmir i Koko żyją już własnym życiem, ale był moment, że stały się przedmiotem medialnych rozgrywek. Jak to znosiłyście?

- Źle. Ale to też była dla nas jakaś lekcja. Tego, by nie uzależniać swojego poczucia własnej wartości od opinii innych, nie przekładać tego, co się stało, na relacje w przyszłości. One czują i wiedzą, że ten atak był wymierzony we mnie.

Jako jedna z pierwszych gwiazd w Polsce otwarcie opowiedziałaś o przemocy, której doświadczyłaś. To stało się sześć lat temu. Jaką cenę zapłaciłaś za szczerość?

- Cenę odrzucenia chyba przede wszystkim, bo wielu ludzi, szczególnie z mojego środowiska, nie wierzyło, że byłam w takim piekle. Natomiast ten przekaz był ważny, wręcz kluczowy, dla wszystkich, którzy tkwią w przemocowych sytuacjach i nie wyobrażają sobie, że osoba ze sceny publicznej może znajdować się w takim samym położeniu jak oni. W pewnym sensie mój bunt stał się szansą na obronę własnej godności, a nawet życia.

Często słyszałaś: "Tobie łatwo powiedzieć. Masz pieniądze, możliwości"...

- Nawet jeśli coś takiego padało, starałam się tego nie słuchać. Czułam, że konieczna jest zmiana miejsca. Odcięcie tych wszystkich wspomnień, przedmiotów, ludzi - wszystkiego, co działa na nas zabójczo. Takim azylem dla mnie okazało się Wybrzeże. Słowa Kaszmirki były kluczowe. Myślę, że nigdy nie zrobiłam lepszej w życiu rzeczy jak przeprowadzenie się nad Bałtyk.

Czujesz się szczęśliwa?

- Tak! To jak nowy rozdział, jeszcze nie do końca napisany.

A co się teraz w nim dzieje?

- Najważniejsze teraz to spektakl "Trojanki" Eurypidesa w reżyserii Jana Klaty na Dużej Scenie Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Gram Helenę Trojańską, o której mówią, że jest samym złem, że doprowadziła do tych wszystkich tragedii. Ja jej bronię jak wszystkich kobiet, które poddane są manipulacji i przemocy. Paradoksalnie podobny temat niosę w najnowszym filmie Marka Koterskiego "7 uczuć", który jest w konkursie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

O czym marzysz?

- Nie mogę powiedzieć, bo się nie spełni... Ale tu nie ma ograniczeń. To jak z horyzontem - czasem wyraźnie widać Hel, innym razem przysłania go mgła. Wszystko może się zdarzyć, to fascynujące. Najbardziej czuję to, czego nie widać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji