Artykuły

Z teatru

Teatr Mały "Księga Hioba". Kom. w dwu. aktach.

Był to jeden z tych wieczorów, w których troska i ból narodowy wkraczały razem z publicznością do sali teatralnej i snuły się,niby mgła czerwona między nami a sceną.

Pamiętam już takie przedstawienie w "Pomarańczami". Było to "w roku ubiegłym, w owych dniach piorunowych, gdy staczaliśmy ostatnią bitwę, niemal pod murami Warszawy, i na każdej ścianie ręka tajemnicza kreśliła ponuro wróżby zagłady.

A tam w Łazienkach w ślicznym teatrzyku z czasów królu Stasia, grano jakąś starą komedję i usiłowano rozbawić nas humorom stylowym. Niesposób. Między nami a sceną był strach o Warszawę.

A pozawczoraj między nami a sceną stał Slązk. Każdy go przyniósł z sobą do teatru. W każdym antrakcie niepokój pełzał po widowni. Ludzie szeptali... Jakieś pogłoski... Jakieś błyski w oczach

W innych warunkach satyra Winawera na zwana .Księgą Hioba", byłaby może olśniła nas błyskawicami swych paradoksów. W innych warunkach komedja Winawera, wzorowana na angielskim kpiarzu poecie, bawiłaby nas, jako groteskowa reprodukcja tych anomalji powojennych, łych dziwolągów społecznych i moralnych tych kabaretowych melodji życia publicznego, z których wszyscy od rana do nocy czerpiemy tematy do drwin i elegji.

Ale onegdaj, gdy niebo polskie znów się zachmurzyło i gromy zawisły nad nami, zgrzytający śmiech kpiarza teatralnego brzmiał tak, jakby ktoś o słabym, znękanym, zatrwożonym o szczęście swoje człowieku opowiadał anegdoty złośliwe. Śmieliśmy się z estrej satyry, ale chwilami, jakby coś gardło śoiskało. Śmiała się scena, a płakał w nas Slązk.

Zresztą cała komedja jest tak napisana, że nie ma w niej właściwie nic, prócz dowcipu. Nie interesują nas ani ludzie ani fabuła, tylko pogwizdywanie autora. Jest to jakby aktualny feljeton w djalogach. I tam dotkliwszą staje się groteska przez bezpaśredniość swych pchnięć satyrycznych.

A jednak w pierwszej odsłonie, najlepszej w całej komedji, zanosiło się na to, że to będzie więcej, niż feljeton. Założenie jest oryginalne, elektryzowano dramatycznością, zajmująco kolizją stosunków i charakterów. Oto jakiś docent uniwersytetu, fizyk o głośnem nazwisku, zaślubił piękną studentkę. On zarabiał trzy tysiące marek miesięcznie, ona nie miała nic, prócz urody, znajomości kilku języków i talentu do kupletów kabaretowych. Życie jest drogie. Trzy tysiące marek docenta nie starczą nawet na buty. Ale za to kabarety złotem opłacają śpiewające diwy. Więc pani Mary została szansonistką i przyjmowała w swym salonie różnych durniów z arystokracji, paskarzy, szulerów i koleżanki, tańcząca walca apaszów. Pito i grano. A obok, w swym gabinecie pracował nad zawiłemi problematami fizyki jej mąż, pan doktór Tadeusz Herop, utrzymanek własnej swej żony.

I tak był zapatrzony w swe eksperymenty sprawdzające ścisłość galileuszowych badań nad prawami wahadła, że nie zdawał sobie sprawy z całej potworności swych stosunków domowych. Czuł się wprawdzie proletarjuszem inteligentnym, jednym z miljona, ale nie miał czasu zastanawiać się nad konsekwencjami swego położenia.

Nagle zbudził go brutalnie brzęk policyjnych pałaszów. Wtargnięto do jego domu. Otworzono salon pani Mary. Szulernia!

Zrozumiał wszystko. I oto fizyk uczony zamienia się w desperata, cynika, nihilistę moralnego, a komedja w drwiące refleksje na temat absurdów społecznych. Winawer pożycza sobie stylu od Bernarda Shawa i zaczyna pisać feljeton. A szkoda. Bo, jak powiedziałem, początek sztuki zapowiadał coś więcej, niż naśladownictwo Shawa, zapowiadał... dobrą komedję. Z stosunku męża-profesora do żony-kabaretów rozwinąć sę mogła niezmiernie zajmująca gra charakterów, cały splot powikłań dramatycznych, cała gama uczuć najsubtelniejszych, tysiąc rozbieżności i tysiąc kolizji.

A zamiast tego, tylko wielka parada dowcipu. Po pierwszej dłonie pani Mary niema już na scenie. Mąż jej wziął całą odpowiedzialność za szulernię na siebie, wyrzekł się docentury z tysięczną pensją miesięcznie, zarabia jako robotnik w elektrowni osiem tysięcy na tydzień, w antraktach mówi z drwiącym uśmiechem o czekającem go więzieniu, które dopełni zdeklasowania burżuja i da mu patent budowy honorowego obywatela nowego typu.

Zresztą nie bądźmy zbyt ciekawi i nie pytajmy o ścisłą logikę tej metamorfozy, bo w dwóch ostatnich aktach jest tylko dowcip dla dowcipu, paradoks dla paradosku. Mniesza, po co, dlaczego? Chodzi tylko o to, aby zapić z nowego porządku rzeczy, z uczciwą konkurencją na dole, a drwalamii paskarzami u góry. Chodzi o to, aby gwizdnąć pod oknami mądrości ministerjalnej, alby rozśmiać się w nos stu tysiącom panienek, piszących na maszynach rządowych w warszawie, aby wyśmiewać tragikomiczną elegję nad grobem przedwojennej moralności i kpić z wszystkiego i wszystkich.

Niema w tem przeważnie ani struktury komedjowej, ani logicznego rozwoju charakterów, jest tylko śmiech. I to ten śmiech winawerski, chłodny, drapieżny, uszczęśliwiony, że siadł na kupie absurdów i śmiać się może do syta.

Ale prawda. Księga Hioba" kończy się nawróceniem bohatera z kwiatkiem sentymentalnym w butonierce bluzy robotniczej. Oto docent, wypuszczony z więzienia , dumny jest, że od kolegi-szulera w celi aresztanckiej nauczył się wolt karcianych i postanawia z swym mistrzem wyjechać na robotę do Monte-Carlo. Tymczasem jednak nadeszły jakieś listy z Londynu: Akademja mianuje go swym członkiem.

Głupstwo! do kosza!.. Najznakomitszy fizyk angielski winszuje mu odkryć naukowych. Stare bajki! Do pieca!.. Jakaś młoda dziewczyna postanawia fo wydrzeć z rąk szulera i poświęcić mu życie całe, ot! Tak sentymentalnie, po staremu, niby Zyzio Przybylski. Romantyczka! Do archiwum!.. Ale w końcu coś zabrzęczało. Jedna z fabryk amerykańskich proponuje eksdocentowi eksploatację jego wynalazku i objęcie posady na 20 tysięcy dolarów miesięcznie.

No! za taką cenę warto zaniechać szulerki, jako "najwyższego typu zarobkowania", odebrać paskarzom ich złoto, i zostać znowu burżujem starego stylu, ba! nawet żyć po bożemu z romantyczką, której głupota jest największą gwarancją szczęścia małżeńskiego.

Tym cynicznym konceptem kończy się sztuka, a raczej kocia muzyka najostrzejszych zgrzytów, drwin, kalemburów i paradoksów.

Sto dowcipów w ciągu jednej godziny! Jeden goni za drugim. Ludzie po to tylko wchodzą na scenę, aby nam do sztambuchu wpisać nowy aforyzm. Wszystko to jest dziełem ostrego, jak brzytwa, intelektu. Ale w tej brawurowej popisowości Winawera jest coś jarmarcznego. Jakby przechwalał swój towar i ani jednego rumieńca szczerego uczucia. tylko błyszczący mózg. Ani jednej łzy. Tylko kuglarstwo konceptu.

Z artystów premiery najtrudniejsze zadanie miał Bończa, bo rola docenta Herupa składa się właściwie z dwóch typów: realistycznego w pierwszej odsłonie i fantastycznie stylizowanego w drugiej i trzeciej. Obie te fizjognomje połączyć i stworzyć typ mniej więcej jednolity a zajmujący w wyrazie, tego tylko dokonać może talent prawdziwie twórczy. Bończa rozwiązał szczęśliwie ten trudny, bardzo trudny problemat.

A obok Bończy stał grabowski w roli pretensjonalnego i zmanierowanego w fanfaronadzie literackiej szulera. Było to nietylko brawurowe mistrzostwo djalogu, lecz była niepokojąca odmiana Mefista.

Wyróżnili się również głębszem odczuciem typu i siłą ekspresji Biernacki, Siemaszko, Samborski i Malina, a wsziękiem i prostotą panna Leszczyńska.

Rolę żony grała panna Gellówna, zawsze ta sama bez zmiany, zawsze poprawna, ale też nie więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji