Artykuły

Kiedy Wojtyszko może być lepszy od Szekspira...

W wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym w krótkim odstępie czasu - nieomal dzień po dniu - odbyły się dwie premiery: "Wieczoru trzech króli" Williama Szekspira oraz sztuki pt. "Synku" Macieja Wojtyszki. Zestawiam te dwa tytuły niekoniecznie dlatego, aby ukazać rozpiętość repertuarową wałbrzyskiej sceny. W istocie przyświeca mi daleko bardziej przewrotny cel, zechcę bowiem wykazać, że z tych dwóch realizacji daleko bardziej sprawna okazała się premiera współczesnej baśni Wojtyszki.

Z klasyką bywa tak: albo ma się pomysł, albo aktorów. Marii Kaniewskiej przydarzył się wygódek najgorszy z możliwych, bo zabrakło jej i jednego, i drugiego. "Wieczór trzech króli" w jej ujęciu okazał się akademicką ramotą z fałszywymi pretensjami do nowoczesności. Na przykład nieomal każde wejście aktorów na scenę odbywa się tanecznym krokiem, ale ta dziwna baletowa maniera jest czysto zewnętrznym ornamentem, z którego nic nie wynika dla całości spektaklu.

Z "Wieczoru trzech króli" można zrobić właściwie wszystko: zwariowaną przebieranko, studium rodzącej się miłości lub też poniekąd dwuznaczną przygodę erotyczną. Maria Kaniewska usiłowała uchwycić każdy z tych wątków, w rezultacie .żadnego z nich nie przeprowadziła konsekwentnie do końca. Między inny mi dlatego, że z aktorów mozolnie budujących romansowy trójkąt jedynie Halina Bulik- Kujawska przekonywająco ukazała dojrzałą i chętna kobiecość Oliwii, natomiast jej partnerzy, to jest Zbigniew Gocman w roli Księcia i Grażyna Dyląg jako Niola, źle znosili Szekspirowską psychologię miłości.

Bardziej powolni szaleństwom "Wieczoru trzech króli" okazał; się animatorzy wątku komediowego. Niezbyt wyszukane, ale wyraziste aktorstwo Stanisława Olczyka (Malwolio) znalazło solidne wsparcie w witalnym komizmie Tadeusza Sokołowskiego (Chudogęba), Ryszarda Michalaka (Fabian), Jolanty Dembińskiej (Maria) i w nieco bardziej powściągliwym poczuciu humoru Adama Wolańczyka (Czkawka). Nie pomógł też w budowaniu wewnętrznego ładu tego widowiska Wojciech Kalwat, którego Błazen okazał się wybornym filozofem, ale za to niezbyt udanym prześmiewcą i wesołkiem. Na placu boju pozostała jeszcze scenografia - niezbyt odkrywcza jako dzieło plastyczne, ale oszczędna, rzekłbym, syntetyczna i tak pomyślana, aby maksymalnie ułatwić rozwój scenicznej fabuły.

W każdym razie spektakl nieomal od początku rozwarstwia się na dwa niezbyt spójne wątki - romansowy i komediowy - których uczestnicy spotykają się tylko jedyny raz: podczas finałowej sceny pożegnania z publicznością.

Sztuka Macieja Wojtyszki oparta została na dobrze znanym w literaturze powszechnej, ale zawsze po-kupnym motywie podróży w czasie. Śmiertelnie chory Marek Torlewski poddany zostaje hibernacji i budzi się po kilkudziesięciu latach - już w wieku XXI, kiedy medycyna uczynila wystarczające postępy, aby zachować chłopca przy życiu. Dramaturgia utworu, oparta na kontraście dwóch epok cywilizacyjnych, znalazła się nieomal na wysokości pomysłu. Oto bowiem siedemnastoletni bohater utworu, wyposażony w doświadczenie lat sześćdziesiątych naszego wieku, nieustannie zderza się z wyrafinowaną techniką, nowymi zwyczajami i zmienioną mentalnością człowieka. Szok ten przeżywa stosunkowo łagodnie, albowiem gruntuje się w nim optymistyczne przekonanie, że równolegle z rewolucją naukową łagodnieją ludzkie obyczaje. Wszak nawet wskrzeszony wraz z Markiem południowoamerykański eksdyktator w nowych warunkach - co prawda po próbie totalitarnego przewrotu - przyznaje rację humanizmowi i demokracji. Nie wykluczam, że ta naiwna indoktrynacja może razić, ale w końcu sztuka przeznaczona jest dla dzieci i młodzieży.

W przeciwieństwie do "Wieczoru trzech króli" utwór wyreżyserowany został niejako na poziomie swojej wartości. Andrzej Maria Marczewski nie tylko uwierzytelnił science fiction Wojtyszki, ale nadał jej wdzięk współczesnej bajki. Więcej, bo chwilami zbyt natrętny dydaktyzm scenariusza skutecznie neutralizował rozsądnie dawkowanym humorem. Jedynie sceny, w których Marek Torlewski kontaktuje się przy pomocy magnetowidu z nieżyjącym ojcem, cokolwiek denerwują ckliwym moralizatorstwem, a ponadto - nadmiernie rozbudowane - psują skądinąd sprawną dramaturgię widowiska.

Niemniej w ogromnej większości wypadków dobre intencje reżysera spotkały się ze zrozumieniem scenografa (zręcznie zaaranżowana "komputerowa" wizja przyszłości) i aktorów, z których najbardziej przypadli mi do gustu Teresa Musiałek i Jerzy Bielecki w podwójnej roli rodziców i dziadków, Jerzy Mazur jako Marek Torlewski oraz Iwona Żelaźnicka (Ela) i Stanisław Boryń (Piotruś.). Wiele humoru wnieśli też do spektaklu Ewa Szumowicz jako cokolwiek zwariowana ciocia Flora i Andrzej Berner w roli zabawnego robota Franciszka. Natomiast Kazimierz Tałaj nadużywał "melodramatyzmów" w roli Andrzeja Torlewskiego, zaś gestu i krzyku jako Muanta Mortale.

Jeśli już teatry dramatyczne muszą wyręczać sceny lalkowe w szerzeniu kultury teatralnej wśród dzieci, to wałbrzyska premiera nie jest roboty tej najgorszym przykładem. Okazuje się nadto, że w określonych warunkach Wojtyszko może być lepszy niż Szekspir, ale nie wiem, czy jest to powód do radości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji