Artykuły

Rocznica

1. Przed wyjazdem do Legnicy na uroczystość 5-lecia miejscowej sceny - sięgnąłem do starych roczników Teatru. W obszernej relacji z otwarcia legnickiej placówki, oprócz uznania dla lokalnych ambicji i warunków stwarzanych przez władze, znalazłem również nieśmiało wyrażoną obawę, czy aby zapał nie przerasta rzeczywistych możliwości. Autor tekstu nie zdawał sobie zapewne sprawy, że zdanie to zostanie mu zapamiętane na długo.

"Opinia ta - nie pozbawiona w pewnym sensie racji - zaciążyła na sposobie traktowania legnickiej Melpomeny w krajobrazie teatralnym Polski" - przepisuję z wydanego przez teatr jubileuszowego wydawnictwa. Dźwięczy tu wyraźnie ton goryczy, zawiedzionych nadziei, potwierdzający w istocie wyrażane przed laty obawy. Wątpliwa to teraz satysfakcja.

2. Teatr w Legnicy - podobnie jak kilka innych w latach 70. - powstał na fali "nowowojewódzkich" ambicji, dla których znajdywano mniej lub bardziej wiarygodne uzasadnienie, w istocie sprowadzające się do szermowania enigmatycznym pojęciem "społecznego zapotrzebowania". Zapewne nikt wtedy, jak zresztą i teraz, nie był i nie jest w stanie bliżej go określić, choć pewne usługi mogłaby oddać, sprawdzająca się bardzo dobrze w przypadku kina, metoda obliczania ilości' biletów sprzedawanych z kasy.

Narodziny teatru odbyły się w obecności licznych świadków, a do praw rodzicielskich zgłaszało pretensje wiele matek i wielu ojców. Czas płynął - malały nadzieje, rosły problemy. Teatr który kiedyś był dzieckiem hołubionym, z biegiem lat zszedł na plan dalszy. Sprawiał kłopoty, a i kosztował sporo. Po blisko 4 latach dyrektorowania, z końcem marca 1981, pożegnał się z legnicką sceną Janusz Sykutera. Na miejscu niewiele mogę się dowiedzieć o jego poczynaniach, choć nie jest to tylko kwestia krótkiej pamięci. Najczęściej słyszę: był i odszedł...

3. Janusza Sykuterę zastąpił Józef Jasielski. Zmiana, jak to zazwyczaj bywa, ożywiła nadzieje, które zda się zupełnie już przygasły. Mówiono przecież nawet o likwidacji teatru. Nowy szef rozpoczął od generalnych porządków: wzmocnienia zespołu (wszyscy aktorzy z uprawnieniami), zwrotu w stronę ambitniejszego repertuaru, zmian organizacyjnych. Atmosfera ogólnego ożywienia społecznego sprzyjała wierze w przełamanie dotychczasowych niemożności.

Trudno teraz powiedzieć kiedy, ale gdzieś w trakcie owej teatralnej odnowy narodziła się idea jubileuszu. Swe 5. urodziny teatr zamierzał uczcić wielką inscenizacją romantyczną w miejscowym gotyckim kościele, sesją popularno-naukową, okolicznościową wystawą. Ukoronowaniem tych obchodów miało być nadanie legnickiej scenie imienia przedwcześnie zmarłego Wybitnego Reżysera. Ogłoszono więc konkurs na- popiersie patrona. Termin uroczystości wyznaczono na październik 1982. W ten sposób teatr chciał 2nów zwrócić na siebie uwagę, głośno upomnieć się o utracone, a jakby należne mu względy.

4. W październiku 82 o jubileuszu właściwie się nie mówi. słowo to nie pada w kuluarowych rozmowach, zastąpione z rzadka przywoływanym określeniem: rocznica. Powraca natomiast uczucie żalu, zawodu, zniechęcenia, bo nie stało się tak, jak planowano. Teatr (któremu przypomniano, że nie zależy tylko od siebie) na razie nie otrzymał patrona, a piątą rocznicę istnienia czci w macierzystej siedzibie premierą Wesela Wyspiańskiego. Choć trudno się cieszyć z cudzych kłopotów, nie sposób zaprzeczyć, że mierzono jednak zbyt wysoko. Nie uzasadniały tego ani dotychczasowe dokonania teatru, ani jego aktualne - rzeczywiste czy domniemane - możliwości. Dowodem jest chociażby owa rocznicowa premiera.

O Weselu wyreżyserowanym przez dyrektora Józefa Jasielskiego można powiedzieć, że jest typowym przedstawieniem "jubileuszowym". Tylko tyle i zarazem aż tyle. Mimo starannej wystawy i dużego nakładu pracy wszystkich współtwórców przedstawienia, nie jest to inscenizacja, która wnosi do teatralnej interpretacji dzieła Wyspiańskiego koncepcję nową i odkrywczą, choć z drugiej strony nie ma cech artystycznego skandalu - urągającego w sposób ewidentny myśli autora i obowiązkom teatru. Powstał spektakl w istocie obojętny, w elementarnym co prawda zakresie wierny tekstowi, ale wierność tę czerpiący bardziej z jego litery niż z ducha.

Oczywiście najłatwiej dostrzec to w pracy scenografki - Elżbiety Iwony Dietrych, która idąc za wszelkimi, nawet najdrobniejszymi wskazówkami autora, dokładnie odtworzyła wnętrze chaty bronowickiej, nie zapominając i o maleńkiej litografii Matejkowskiego Wernyhory. Pietyzm i staranność w dopracowaniu każdego szczegółu to również dowód dobrej pracy teatralnych pracowni. Gorzej z aktorami. Wystarczyła zadyszka wywołana zamaszystymi hołubcami, głośniejsza muzyka, by dla niektórych głosów wyrosła bariera nie do przebycia. Niewiele można było usłyszeć, a cóż dopiero zrozumieć. Jedynie Żyd (Juliusz Dziemski) i Dziad (Włodzimierz Nakwaski) zaznaczają tu swą obecność rodzajowym aktorstwem, mieszczącym się w tradycji tych ról. No, ale oni przecież nie tańczą...

Uroda plastyczna pierwszego aktu stała się więc celem samym w sobie. Reżyser najwyraźniej oddał tu pole scenografowi, miejsce dla swych inscenizacyjnych koncepcji rezerwując - jak zazwyczaj - w akcie drugim i w finale Sposób potraktowania osób. dramatu bywa najczęściej probierzem tych pomysłów. Tym razem wszystkie sceny dziejące się między osobami a osobami dramatu uzupełniono o - osoby trzecie, świadków: niemych, lecz aktywnie obecnych. Nietrudno odgadnąć, kim są, bo choć występują - jak to ostatnio w modzie - w eleganckich frakach, to jednak, by nie było wątpliwości, zamiast cylindrów mają rogi. Pojawia się też od czasu do czasu postać figurująca w programie jako Dziewica, mimo że zarówno strój, jak i specyficzne zachowanie dowodzą, że zasługuje ona raczej na nieco mocniejsze określenie. Najwyraźniej jest to jakaś upadła muza (może Melpomena?).

Nieporadne działania pantomimiczne owych "sił nieczystych" mają w ostatecznym efekcie (niestety?, na szczęście?) konsekwencje nie interpretacyjne, lecz czysto praktyczne: skutecznie odwracają uwagę od tego, co się na scenie mówi. Stąd i akt trzeci, pozbawiony ekspozycji zawartej w dwóch poprzednich aktach, nie zyskuje szerszego, metaforycznego kontekstu. Jest li tylko logicznym ciągiem prawie że rodzajowych scen. Ten głębszy sens odebrano tym samym finałowi: zespolony w religijno-patriotycznym uniesieniu naród (słychać pieśń Boże, coś Polską...) zastyga na odgłos Chocholego grania (Chochołów jest kilka, a więc tworzą już jakąś... siłę?). Dramatyzm zastąpiło tu łatwe wzruszenie i niegłęboka aluzja.

5. Tyle relacji z rocznicowej premiery. Na miarę rzeczywistych możliwości, a nie ambicji bez pokrycia. Choć zamyka ona pewien etap w dziejach legnickiego teatru, stanowi nie najgorszy chyba punkt wyjścia do dalszej pracy. Nawet najwspanialszy jubileusz nie wybawiłby przecież teatru od jego licznych problemów. Teraz i tak przybył jeszcze jeden: co zrobić z popiersiem niedoszłego patrona?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji