Artykuły

Rodzina w mroku

Ostatni wakacyjny remanent - za to jaki! "Mrok" Mariusza Bielińskiego, współczesnego dramaturga, Artur Tyszkiewicz wystawił w Teatrze Narodowym przed dziesięciu laty. Niedawno przystosowano go do potrzeb Teatru Telewizji - pisze Piotr Zaremba w tygodniku Sieci.

Widowisko chwalono na tegorocznym festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, acz nie doczekało się nagrody.

Tyszkiewicza ganiłem niedawno za natrętną aktualizację "Trans-Atlantyku" Gombrowicza w Ateneum. Ale tam, gdzie nie włącza mu się polityczna lampka, umie być artystą pierwszej ligi. Jego "Nikt" Hanocha Levina sprzed roku, też z Narodowego, uczy nas, że teatr potrafi zupełnie autonomicznym, całkiem niedosłownym językiem opowiadać nam przerażające prawdy o człowieku. O "Mroku" da się powiedzieć to samo.

Już samo odkrycie współczesnego, nadającego się do grania tekstu polskiego autora zasługuje na respekt. Czy to przełomowa opowieść? Można by się zżymać, że klimat zbyt przewidywalny w swojej straszności; że już nieraz silono się na taką dekonstrukcję rodziny; że współczesny dramaturg nie opowie nam ciekawej historii, nie sięgając po motyw śmierci, mordu, zagłady - nawet jeśli cokolwiek umownej, bo nie wiemy, co naprawdę tu się zdarzyło, a co jest zrodzone w umyśle głównego bohatera-narratora.

Równocześnie coś tę opowiastkę wyróżnia. To nie rodzina jest źródłem zła. Przeciwnie - ona jest normalna, pokazana przez pryzmat zdarzeń codziennych i w gruncie rzeczy, gdy je oddzielić od finału, optymistycznych. Mrok czai się w pojedynczym człowieku. Nie spoilerując, można mieć pretensję do Bielińskiego, że niczego nie objaśnia, nie zagląda w ludzką duszę głębiej, nie podsuwa nam przyczyn -jak nie podsuwał ich Roman Polański, pokazując nam rodzinne zdjęcie w finale sławnego "Wstrętu", gdzie wyobcowana Catherine Deneuve robiła straszne rzeczy. Ze pozostawia nas z pytaniami.

Ale ja nie mogłem przez te pytania zasnąć. Czy ten mój niepokój zda się na coś? Może na to, żeby wcześniej łowić ostrzegawcze sygnały? Sztuka wygrała konkurs na dramat inspirowany twórczością Karola Wojtyły, organizowany przez warszawskie Centrum Myśli Jana Pawła II. Gdzie papieski dyskurs, a gdzie studium człowieczej depresji, dołu, nieszczęścia? A jednak ktoś znalazł link.

Opowiedziane jest to teatralnymi skrótami, ale w gruncie rzeczy dość tradycyjnie. Nie przytłacza efektami, dławi w gardle. Wszystko koncentruje się na aktorach rozprawiających na prawie pustej scenie, z pomocą kolorów, świateł, muzyki o swoich bohaterach. Z typową dla najlepszego współczesnego teatru podwójnością. Raz po raz stają obok postaci, by w odpowiedniej chwili w nie wskoczyć.

Marcin Hycnar dostał szansę na stworzenie kreacji. Jest w grze tego aktora swobodna nonszalancja, upodabniająca go trochę do młodego Jana Englerta (który podobno widzi w nim swego następcę). A zarazem potrafi wziąć tę nonszalancję w karby, podporządkować tekstowi. Przykuwa uwagę każdym gestem, słowem, zmrużeniem oka. Pomaga w tym świetna praca kamer.

Wypada też wymienić innych: ulubionego przez Tyszkiewicza aktora Przemysława Stippę, który jest złowrogim alter ego głównej postaci, a także Kamilę Baar (żona), Sławomirę Łozińską (matka), Leszka Zdunia (brat). Osobne słowa uznania wypada poświęcić zmarłemu dopiero co Andrzejowi Blumenfeldowi grającemu ojca. Potrafił podnieść zwyczajność do rangi wielkości. Może za mało miał ku temu okazji? Tyszkiewicz dał nam wszystkim okazję obcowania z teatrem prawdy o człowieku, jakkolwiek banalnie by to brzmiało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji