Artykuły

W paszczy lwów

O spektaklu Katarzyny Szyngiery "Lwów nie oddamy" z Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie na Festiwalu Trans/Misje pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku festiwalu.

W programie do spektaklu "Lwów nie oddamy" w reż. Katarzyny Szyngiery znalazłem fragment wiersza Wisławy Szymborskiej "Koniec i początek":

"Ci, co wiedzieli/o co tutaj szło,/muszą ustąpić miejsca tym/co wiedzą mało./I mniej niż mało./I wreszcie tyle co nic.

W trawie, która porosła /przyczyny i skutki/musi ktoś sobie leżeć/z kłosem w zębach/i gapić się na chmury"

Obraz, którym otwiera się prolog spektaklu: pejzaż z dorodnym drzewem i rzeką San, jak się wkrótce dowiemy jest jakby żywcem z poezji Szymborskiej wyjęty. Jesteśmy w Beniowej - wsi, która została podzielona granicą. Aktorzy leżą "w trawie", "z kłosem w zębach" i "gapią się na chmury". Ich spokój zakłóca brzdąkająca na gitarze Ukrainka (Oksana Czerkaszyna). Przeszkadza niczym "osa", która musi być ukraińska, bo "gryzie" i "jest agresywna". Musi zostać przepędzona za rzekę, na swoją stronę, żebyśmy o wspólnej historii mogli - jak mówi Szymborska - wiedzieć "mało", "mniej niż mało", "i wreszcie tyle co nic". Ukrainka jednak wraca do Polski jak bumerang, nie da się od niej, niczym od osy, opędzić. Od tej chwili spektakl będzie się rozgrywał na dwóch płaszczyznach: w konwencji teatru w teatrze, jawnie eksploatując narodowość aktorów, reżyserki oraz miejsce, w którym odbywa się przedstawienie oraz na poziomie opowieści, którą z dziesiątek godzin reporterskiego materiału ułożyli wspólnie reżyserka Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski oraz Mirosław Wlekły. (Materiał ten posłużył im zresztą nie tylko w teatrze; stał się kanwą obszernego reportażu, który ukazał się w rzeszowskiej Gazecie Wyborczej).

W konwencji teatru w teatrze, polegającej tu raz po raz na wychodzeniu aktorów ze swoich ról, kluczową rolę gra napięcie między rzeszowskimi aktorami a Oksaną Czerkaszyną, zatrudnioną w Rzeszowie do roli "prawdziwej Ukrainki". Szyngiera dobrze wiedziała, że w sytuacji, gdy na scenie pojawią się Polacy i Ukrainka, a ona sama chce opowiedzieć o złożonych relacjach polsko-ukraińskich, nie ma innej drogi, jak szczerze i otwarcie zagrać kartą narodowości już na poziomie samego spotkania aktorów, nie tylko scen czy postaci. Obnażenie tej sytuacji oraz pojawiające się na styku różnych narodowych punktów widzenia - obecne już na poziomie twórczego kolektywu artystów - napięcie, stało się budulcem znakomitego spektaklu. Swoją autentyczność oraz głęboką prawdę zawdzięcza on temu, że z będącymi tematem spektaklu stereotypami na temat wzajemnych relacji polsko-ukraińskich muszą sobie radzić nie tylko postaci odgrywane przez aktorów, ale i oni sami, raz po raz konfrontując to, co mają odegrać ze sobą i z tym, co o tym myślą. Kluczem do tej koncepcji jest zaś Oksana Czerkaszyna, której obecność na scenie sprawia, że trudna rozmowa między Polakami a Ukraińcami, jaką jest w istocie spektakl Szyngiery, odbywa się naprawdę. Pierwszy raz bodaj w polskim teatrze prawdziwa - musiałem to napisać - Ukrainka mówi nam to, co czuje, co myśli, co ją boli, co śmieszy. Przedstawia też ukraiński punkt widzenia na różne sprawy, uwiarygadniając tym samym sceniczną opowieść. A jest nią w głównej mierze rozprawa ze stereotypami na temat funkcjonowania Ukraińców w Polsce, sposobów ich postrzegania tutaj, odklejenia od rzeczywistości władz obu państw, pamięci o wspólnej trudnej przeszłości (Wołyń czy histerycznie odbierana w Polsce postać Stepana Bandery), czy faszystowskiego nacjonalizmu, którego ukraińska odmiana w niczym nie ustępuje polskiej, znajdując wspólny mianownik we flircie, jaki rządy obu państw uprawiają z tegoż faszyzmu wyznawcami.

Stereotypy te ukazane są głównie w krzywym zwierciadle, zaś twórcy spektaklu zręcznie operują raz ironią czy hiperbolą, innym razem groteską, która w końcu znajduje swój surrealistyczny finał (zabieg z wystrzeleniem wszystkiego w kosmos). Spektakl jest mocno kontrowersyjny, porusza bowiem tematy polityczne, a te, jak wiadomo, rozgrzewają dziś Polaków do czerwoności. Szyngiera odnosi artystyczny sukces między innymi dlatego, że nie sili się na szukanie w tej skomplikowanej sytuacji cudownych recept. Zaprasza raczej do trudnej rozmowy zarówno nas, Polaków, jak i Ukraińców - w końcu obserwując rzeczywistość, chyba nikt z nas nie ma złudzeń, że jesteśmy na siebie niejako skazani. W finale spektaklu padają słowa znanego historyka, badacza stosunków polsko-ukraińskich, rzeszowskiego profesora Jana Pisulińskiego:

"Historii już nie zmienimy. Nie da się tego naprawić tak naprawdę bo oczywiście tam reparacje, ekspiacje, przeprosiny, modne ostatnio wszyscy za wszystko przepraszają ale one niczego nie zmienią w przeszłości tak naprawdę! Ona już się odbyła. Trzeba pamiętać te rzeczy, ale żyć dniem dzisiejszym. ()"

Niezbyt mnie one jednak przekonują. Uważam, że historii już nie zmienimy, ale WZAJEMNE przeprosiny i wybaczenie są ważne, by nie powiedzieć kluczowe, a dowodem na to poruszająca opowieść ks. Władysława Jagustyna, przytoczona w programie do spektaklu:

"Kobieta goszcząc piętnaście pątniczek (polskich, udających się z Rzeszowa do Lwowa - przyp. autora) przy kolacji pyta, czy mogłaby tu swojego ojca poprosić. To jest taki prawdziwy Ukrainiec, bo jemu się buzia na temat Polaków i krzywdy nie zamyka. On ma ponad 80 lat. "Skoro ja się was nie boję i wyście się nie lękali wejść do mojego domu, ja bym go tutaj poprosiła". No i przyszedł sponiewierany życiem i spytał: "Czego wy Polacy tutaj szukacie? Tu już niczego waszego nie ma, a że zostały po was, figury i krzyże Ja od Polaków tyle cierpiałem". I z takim żalem opowiada. Córka tłumaczy: to nie ci, to nie z ich winy cierpiałeś, ale Polacy też cierpieli". "Co ty tam wiesz". I brakło mu tych argumentów do wypowiedzenia swoich ataków na Polaków, no i tak po chłopsku mówił: "A gdzie stakany (szklanki - przyp.TD), a gdzie te stakany są? No i horyłku, czemu nie ma horyłku? Tu są pielgrzymi i się modlą a jak będą stakany, będzie horyłka, to już inaczej będziemy rozmawiać. No i rozlałem tę lampkę wina, tę horyłkę tam w te szklanki, podniósł raz, drugi "za wasze zdrowie". Łzy mu popłynęły. Wyściskał wszystkie kobiety, które widział pierwszy raz, nałożył czapkę i sobie poszedł. Rozpłakała się gospodyni i mówi tak: mój tato już może umierać, kamień z serca zrzucony i to, co nosił w swoim sercu kiedyś, przed kimś musiał to wypowiedzieć"

Teatr taką możliwość oczyszczenia poprzez spektakl Szyngiery dał zarówno Polakom, jak i Ukraińcom i chwała mu za to. Ja po spektaklu "Lwów nie oddamy" (proszę zwrócić uwagę, że w tytule po słowie "Lwów" nie ma myślnika ani przecinka) mogę spokojnie, ocierając łzy, "w trawie, która porosła przyczyny i skutki, () sobie leżeć z kłosem w zębach i gapić się na chmury".

Przedstawienie jest zagrane znakomicie. Aktorzy Teatru im. Siemaszkowej - Dagny Cipora, Małgorzata Machowska, Mateusz Mikoś, Piotr Napieraj oraz Robert Żurek - brawurowo żonglując konwencjami, przechodzą z wrażliwością i wyczuciem od buffo do serio i z powrotem, zaskakując nas raz po raz tymi zmianami, co powoduje, że zostajemy zmuszeni do porzucenia utartych schematów myślenia i pozostawienia gdzieś za drzwiami własnej, wypełnionej zastarzałymi stereotypami strefy komfortu. Przekonali się o tym zwłaszcza ci, którzy ze spektaklu wyszli, nie wytrzymując zapewne konfrontacji z tym, z czym po ludzku się nie zgadzają. Ich prawo! Absolutnie zjawiskowo wypada na scenie Oksana Czerkaszyna w roli "Prawdziwej Ukrainki". Z niezwykłą energią i pasją eksploatuje szereg ról, w jakich polskie społeczeństwo obsesyjnie i nieustannie ją - jako Ukrainkę - obsadza. Jest ona głównym motorem spektaklu, który przecież opiera się na zetknięciu Polaków z Prawdziwą Ukrainką. Czerkaszyna uwodzi, wzrusza, śmieszy, skłania do refleksji, słowem - wzroku od niej oderwać nie można.

Katarzynie Szyngierze należy pogratulować odwagi. Przy granicy z Ukrainą, w miejscu gdzie wciąż jeszcze żywe są wzajemne animozje, pamięta się - niestety, głównie - o swoich krzywdach i bólu, jaki wzajemnie sobie zadano, zrobić taki spektakl nie było łatwo. Reżyserka bierze do tego pełną odpowiedzialność za swoją artystyczną wypowiedź, powielając - nic w tym złego - gest Olivera Friljicia, polegający na wpleceniu w materię spektaklu skarg i pretensji aktorów do niej, jako twórczyni całego tego świata, nakazującej im mierzyć się z tak trudną materią scenicznych narracji. Wyszła z tej próby zwycięsko, zrobiła bardzo dobre, wartkie, a przede wszystkim niezwykle ważne i prawdziwie katartyczne przedstawienie. Pozwoliła obu nacjom wyrzucić z siebie swoje wzajemne pretensje i żale. Warto nie zmarnować tej szansy na wspólną, normalną przyszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji