Artykuły

Bernard Krawczyk. Nieistniejący, ale możliwy scenariusz filmu o Aktorze

Dziś pogrzeb Bernarda Krawczyka... Ludzie mówią o nim: legenda. A on był skromny i pewnie by się speszył. Czuł się dobrze, grał do śmierci. Znałam go ponad 40 lat i gdybym miała napisać scenariusz filmu o wielkim aktorze, to być może wyglądałby on tak...

SCENA 1: "Jak zagrałam z Bernardem Krawczykiem w filmie!" (monolog redaktor Henryki Wach-Malickiej)

Raz w życiu zagrałam w filmie! Nie żaden tam epizod, tylko porządną scenę dialogową, z kartką tekstu! Stawiłam się na planie "Soboty w Bytkowie" podekscytowana i kompletnie nieświadoma, na co się decyduję. Próba poszła gładko, włączyli kamerę i... poczułam, jak zbliża się zawał, albo klapa, albo histeria, albo wszystko to naraz. Trzęsłam się, nie mogłam utrzymać długopisu (grałam dziennikarkę, która odwiedza Żymłę i Pytloka i jakiś atrybut, poza wdziękiem, mieć przecież musiałam), myliły mi się zdania, taśma leciała, a ekipa wygrzebywała z siebie resztki cierpliwości (no, ileż dubli można nakręcić?)... Przeklinałam w duchu Adama Daszewskiego, autora scenariusza i mojego redakcyjnego kolegę, który mnie w tę przygodę wrobił. I jeszcze obiecywał, że będzie fajnie. W końcu poprosiłam, żeby mnie już z tego planu wyrzucili, że ja przepraszam. I wtedy odezwał się Benio Krawczyk, któremu miałam partnerować.

- Kochana moja - powiedział cichutko - ty się nie gap w kamerę, ani w tę kreskę, co ci ją reżyser Patlewicz na podłodze narysował, żebyś dalej nie szła, ty się nie gap nawet na Gienka Stolla, choć on przystojny prawie tak jak ja. Ty się gap na mnie, a ja będę się do ciebie uśmiechał. I zagrasz cudnie.

Było, jak powiedział, nagraliśmy scenę za jednym podejściem. Wczoraj oglądałam pamiątkowe zdjęcie z tamtego planu. Rzeczywiście, gapię się w Benia jak w obraz, a on się uśmiecha. Magiczny moment.

SCENA 2: "Pytlok robi za tłumacza. A czasem dodaje coś od siebie" (fragmenty "Soboty w Bytkowie" plus wspomnienia aktorów i realizatorów)

Im dalej od pierwszych odcinków "Soboty w Bytkowie", tym więcej mamy do niej sentymentu, choć na początku miała sporo oponentów. Zarzucano jej, że jest zbyt plebejska i nie podejmuje wielu trudnych dla Ślązaków tematów. Tymczasem realizatorzy tej produkcji Telewizji Katowice nigdy nie ukrywali, że chcą po prostu stworzyć serial opowiadający o codziennym życiu mieszkańców naszego regionu w latach 90. XX wieku. Pogodny i dowcipny, choć nie bez szacunku dla tradycji i realiów.

Bernard Krawczyk był "Soboty..." entuzjastą, a w postać Franciszka Pytloka włożył wiele serca i pomysłów. Lepił ją z obserwacji rzeczywistości, trochę ze wspomnień. Także z rozmów z kolegami z obsady, bo przez sześć lat powstawania serialu aktorzy i realizatorzy zżyli się jak prawdziwa rodzina. Benio z natury był człowiekiem "domowym", nic więc dziwnego, że grając Pytloka, w pewnym sensie grał także siebie.

Widzowie szybko zresztą do tej familii dołączyli, traktując bohaterów filmu jak sąsiadów czy znajomych, a nawet kłaniając im się na ulicy. Benio wiedział, że "Sobota..." przynosi mu rozpoznawalność, bo w najlepszych czasach widownia serialu sięgała 4 mln osób. Dlatego dbał o rozwój swojej postaci i jej wiarygodność.

Ale miał w tej produkcji jeszcze jedno ważne zadanie. Był... tłumaczem, a w każdym razie uważnym korektorem wszystkich partii tekstu w gwarze śląskiej. Pierwszy dostawał od scenarzysty egzemplarz kolejnego odcinka i wyłapywał ewentualne błędy. A ponieważ mówił po śląsku perfekcyjnie, to i rozmowy na małym ekranie toczyły się gładko i bez językowych zgrzytów. Czasem tylko dodawał coś dowcipnego od siebie, a przyłapany na gorącym uczynku, mówił z miną niewiniątka: "Bo mnie korciło, ale jak chcecie, to wyrzućcie". Nigdy nie wyrzucali.

SCENA 3: "Mysłowice. Benio asystentem rzeźnika i inne wspomnienia" (Retrospekcja. Zdjęcia z archiwum rodzinnego, głos artysty z offu)

Nie ma wątpliwości, że Bernard Krawczyk czuł się Ślązakiem i za Ślązaka był uważany. Tymczasem, gdyby brać pod uwagę metrykę, to Benio wcale stąd nie pochodził. Urodził się pod Częstochową, w Podłężu Szlacheckim. Tylko że to nie ma nic do rzeczy, bo jego ukochanym miastem zawsze były Mysłowice, gdzie zamieszkał jako kilkulatek.

Co ciekawe, to dzieciństwo było trudne i biedne, ale też nauczyło go odporności na wszelkie ciosy i trudności. Zwykł mawiać: "Ja poradzę wszystko robić". I tak było.

Wiele osób, znających pogodne usposobienie aktora, sądziło, że nie imają się go żadne kłopoty. Tymczasem jego też dopadała proza życia, ale gdy dopadła, nie miał zwyczaju obarczać swoimi smutkami otoczenia. Twardy był od dzieciństwa. Przed wojną jego ojciec był pracownikiem straży granicznej; tropił przemytników na pograniczu polsko-niemieckim, koło Bytomia. Ciężko pracował, mało zarabiał, w domu było skromnie. - We wrześniu 1939 - wspominał aktor - ojciec poszedł do polskiego wojska i dostał się do niewoli. Matka i my z bratem, dwa dzieciaki jeszcze, usiłowaliśmy jakoś utrzymać rodzinę. Szczeniak byłem, a już od świtu pracowałem u rzeźnika, żeby dało się przeżyć. Z drugiej strony, to wciąż było jednak dzieciństwo... Człowiek niczego się nie bał, bo wierzył, że jeszcze będzie dobrze.

Drugim silnym wspomnieniem Bernarda Krawczyka z tamtych lat była... gwara śląska. To był jedyny (!) język, jakim się posługiwał, będąc dzieckiem. Dlatego w dorosłym życiu mówił nią tak naturalnie, tak przekonująco zagrał w filmach Kazimierza Kutza, tak pięknie śpiewał śląskie ballady z zespołem "Antyki" i bezkonkurencyjnie opowiadał śląskie wice. Był zresztą trójjęzyczny. W szkole powszechnej uczono go w języku niemieckim (trwała wojna). "Na starość" potrafił grać spektakl po niemiecku; i to bez akcentu. Polszczyznę odkrył natomiast w gimnazjum. Odkrył i pokochał (nie bał się tego słowa), zwłaszcza poezję romantyczną, którą interpretował po mistrzowsku. Na jego poetyckie recitale przychodziły tłumy. Nie potrafił tych wieczorów zliczyć, bo skończyły się niedawno, a zaczęły jeszcze w latach 50. ubiegłego stulecia, gdy Bernard Krawczyk poznawał arkana sztuki scenicznej w katowickim Studiu Dramatycznym.

SCENA 4: "Benek odbija narzeczoną Kazikowi. Rzecz o rodzinie, przyjaciołach i wiernej publiczności" (Zapytać kogokolwiek, artystów i "cywili", a materiał sam się zrobi!)

Bernard Krawczyk nie miał wrogów. Jak to robił? Zwyczajnie - każdego witał z uśmiechem, nigdy źle o nikim nie mówił, w przyjaźni pozostawał lojalny, a miłości wierny. Nawet Kazimierz Kutz mu wybaczył, że piękna Lidka Bienias jego (Kazimierza) nie chciała, a Beniowi dała się na małżeństwo namówić, choć to on (Kazimierz) był pierwszy w kolejce do jej (Bieniasówny) ręki. Summa summarum przyjaźń całej trójki przetrwała ponad pół wieku, podobnie jak związek państwa Krawczyków, którzy rocznice ślubu zwykli byli zresztą uroczyście celebrować. A małżeństwa aktorów, zwłaszcza wziętych, łatwo przecież nie mają. Dzień rozbity na poranne próby i wieczorne przedstawienia, wyjazdy i skupienie potrzebne. Gdy przygotowują nowe role, bywają jak zapalniki. Krawczykowie potrafili się z wyzwaniami uporać, choć oboje pracowali dużo i intensywnie. Po prostu zawsze "byli za sobą". Najciekawszą przygodę aktorsko-rodzinną przeżyli na planie serialu "Blisko, coraz bliżej". Zagrali w nim nie tylko oni, ale także ich córka Justyna, której wróżono karierę filmową. Justyna pasję rodziców podziwiała, teatr uwielbia do dziś, studia wybrała jednak filologiczne.

Równie wierny był Bernard w przyjaźni. Dowodzi tego historia "trójki muszkieterów i Holoubka". Poznali się w 1952 roku na studiach. Bernard Krawczyk, Jan Klemens i Wincenty Grabarczyk byli słuchaczami, a Gustaw Holoubek - wykładowcą. Utrzymywali kontakt przez dziesięciolecia, w 1993 r. skrzyknęli się i na scenie Teatru Nowego w Zabrzu wystawili wspólnie "Dozorcę". To był piękny teatralny wieczór i długie brawa. Gdyby zresztą zsumować wszystkie oklaski, jakie Bernard Krawczyk zebrał w swoim życiu, to pewnie trwałyby kilka dni. Bo widzowie dziękowali mu nie tylko po opadnięciu kurtyny... Gdy grał i śpiewał w musicalu "42 ulica" w Gliwickim Teatrze Muzycznym, zawsze dostawał brawa już na "wejście", w momencie, gdy tylko postawił krok na scenie! Klaskała publiczność, klaskali inni wykonawcy... Trudno o większy sukces niż aplauz własnego środowiska zawodowego.

SCENA 5: "A tyle jeszcze zostało do opowiedzenia" (monolog narratorki)

Podziw dla Bernarda Krawczyka brał się z jego artystycznej wszechstronności. Sympatia - z niezwykłej życzliwości, z jaką traktował ludzi. Sławę przyniosły mu role w filmach, serialach i Teatrze TVP, ale on zawsze mówił, że jest przede wszystkim aktorem scenicznym. Zagrał w życiu kilkaset ról, otrzymywał Złote Maski i wspaniałe recenzje. Ten rozdział jego życia to materiał na osobny film, choć wiele kreacji przepadło na zawsze, bo nikt ich nie rejestrował, a czasem nie ma nawet fotografii. Paradoksalnie, Bernard uważał jednak tę właśnie ulotność za najpiękniejszą cechę w zawodzie aktora. Wiele razy o tym rozmawialiśmy, bo nie mogłam zrozumieć, co pięknego jest w przemijaniu. - A to - tłumaczył - że film możesz oglądać wiele razy i ja na taśmie zawsze będę taki sam. A ten wieczór, kiedy w teatrze wzruszyłaś się, jak mówiłaś, moim scenicznym Kreonem zdarzył się tylko raz. I ja ten moment spotkania wyobraźni aktora i widza kocham najbardziej. Jasne, kochana moja?

Jasne, Mistrzu Bernardzie.

---

Na zdjęciu: 85. urodziny Bernarda Krawczyka w Teatrze Śląskim

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji