Artykuły

Z tej lekcji powtórki nie będzie

31 maja 1781 r. Fryderyk II obchodzi 41 rocznicę wstąpienia na tron pruski. Kameralnie, bez świętowania i uroczystości. Nie ma na to ni czasu, ni ochoty. Jest już stary, dobiega siedemdziesiątki, a przecież wciąż jeszcze nie osiągnął celu, jaki sobie wyznaczył pięćdziesiąt lat temu, pisząc w twierdzy kostrzyńskiej traktat "De la politique actuelle de la Prusse": utworzenia -Państwa sięgającego od Niemna do Mozy. Wprawdzie ma już Kłajpedę, wprawdzie oparł się na lewym brzegu górnej Wisły, ale na zachodzie nie doszedł nawet do Wezery. W dodatku austriacki Józef II łakomie spogląda na twierdze śląskie, z których utratą nie może się pogodzić od lat dwudziestu. A Gdańsk? Ileż zmarszczek wyżłobił na królewskiej twarzy problem tego miasta, wciąż jeszcze polskiego.

Nie ma więc powodu oddawać się fetowaniom, skoro tyle zostało do zrobienia. Wystarczy nieco bardziej uroczysty obiad w gronie kilku najbliższych współpracowników, tudzież tego namolnego biskupa warmińskiego Ignacego Krasickiego. O tym obiedzie jednak mówi już nie historia. lecz Adolf Nowaczyński w powieści pt. "Wielki Fryderyk", w okresie międzywojennym wielokrotnie - głównie przez Ludwika Solskiego - adaptowanej na scenę. Obecnie nowego wyboru tekstu dokonał i "Wielkiego Fryderyka" wyreżyserował Kazimierz Dejmek.

"Wielki Fryderyk" nie jest zbeletryzowanym dokumentem. Nowaczyński ani myślał o wiernej transpozycji historycznych wydarzeń na język literatury. I nie chodzi tu nawet o romans - pozorna oś dramatu - którego tragiczne zakończenie rozgrywa się w salach pałacu Sanssouci. Być może istotnie jakiś sekond-leutenant zakochał się w jakiejś pannie, a nie uzyskawszy zezwolenia na małżeństwo, w łeb sobie palnął. Nieścisłości i fałsze historyczne są tu innego rodzaju. Choćby postać Krasickiego. Okrutnie go musiał nienawidzić Nowaczyński, skoro akurat z tego biskupa i poety - notabene po raz ostatni goszczącego na dworze Fryderyka II w roku r 1780 - zrobił zniewieściałego mydłka i politycznego durnia. Ale Nowaczyńskiemu - publicyście raczej niż pisarzowi - nie chodziło o dosłowność prawdy historycznej, lecz o pewne myśli i symbole, nad którymi w owych czasach warto było i należało się zastanowić.

"Wielki Fryderyk" powstał w roku 1910. W 138 lat po pierwszym rozbiorze Polski - dokonanym, jak wiadomo, z inicjatywy Fryderyka II - i , w 115 lat po trzecim, ostatecznym. A jeszcze: w 95 lat po zdradzieckim Kongresie Wiedeńskim, w zaledwie 30 - po zawiązaniu groźnego Trójprzymierza. Daty są świeże, pamiętne, bolesne. Czyż można się dziwić, że "Wielki Fryderyk" jest tylko o 14 lat młodszy od "Roty" Marii Konopnickiej?

Dejmek wystawia "Wielkiego Fryderyka'' w roku 1977. W 63 lata po wybuchu i w 59 po zakończeniu I wojny światowej; w 44 lata po podpaleniu Reichstagu; w 39 - po Pakcie Monachijskim; w 38 po wybuchu II wojny światowej i w 32 po jej zakończeniu. Są jeszcze inne daty - i Dejmek też o nich pamięta - które tamtym przeczą. Rok 1977 to piąta rocznica podpisania u-kładu o podstawach normalizacji stosunków między Polską a RFN i druga - Wielkiej Karty Pokoju z Helsinek. Ale to także rok, w którym Herbert Hupka bredzi na łamach "Bonner Rundschau"; "Górny Śląsk pozostanie na zawsze Górnym Śląskiem, a Prusy Wschodnie - Prusami Wschodnimi To znaczy Niemcami". Rok, w którym rząd federalny RFN uchyla się od zajęcia stanowiska, czy pieśni wojenne, jak "Bomby na Anglię", "Naprzód na wschód" itp., uznać można za podżegające do wojny, a sprzedawanie płyt z marszami "Waffen SS" nie jest w RFN karalne.

Historia lubi się powtarzać i po kilka razy udzielać tej samej lekcji mniej pojętnym uczniom. Od nas samych zależy, byśmy zostali zaliczeni do prymusów. To nam chce przekazać Dejmek i w tym leży istota jego spektaklu.

Spektaklu prowadzonego czy sto i wyraziście. Tekst pada ze sceny - jeśli nie brać pod uwagę pewnych mankamentów dykcyjnych - dobitnie, celnie, wręcz po mistrzowsku punktowany. I cóż, że wiele kwestii nie zgadza się z autorytatywnymi przekazami. Wszak to nie historia, lecz publicystyka.

Równie jak reżyseria, staranne jest aktorstwo, zwłaszcza w rolach pierwszoplanowych. Seweryn Butrym bardzo konsekwentnie pozbawił Fryderyka II wszelkich cech ludzkich, Janusz Kubicki rzetelnie zrobił z Krasickiego - zapewne wewnętrznie się zżymając - żałosnego głupca, zaś Władysław Dewoyno bardzo ładnie, z jakimś wewnętrznym ciepłem zagrał Michała Mowińskiego. Pełen pasji i przekonania o słuszności swych racji był Bischotswerder Józefa Duriasza, w przeciwieństwie do Fryderyka Wilhelma Andrzeja Sarneckiego, który zdawał się składać desinteressment w stosunku do wygłaszanego tekstu, jak Ludwik Benoit do całej, kreowanej przez siebie postaci ministra Herzberga. Róża Czaplewska jako generałowa Skórzewska czarowała dojrzałym wdziękiem.

Jan Rudnicki służalczo się kłaniał jako von Rohdich. Tadeusz Krasicki Marka Barbasiewicza i von Zieten Piotra Krukowskiego ogniście i zamaszyście kochali się w pannach Gockowsky czyli w Barbarze Dziekan i Teresie Ma karskiej. Kamerhuzarem Stryckim był Zygmunt Malawski, cyrulikiem - Stanisław Szymczyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji