Artykuły

Bernard Krawczyk. Afirmował życie, kochał teatr, czarował kobiety

Bernard Krawczyk emeryturę spędzał na scenie, wcielając się w kolejne role i śpiewając ulubione polskie i śląskie pieśni. Był aktorem dojrzałym, ale nie zazdrosnym, nie stetryczałym, ale pogodnym i aktywnym. Zmarł w niedzielę w wieku 87 lat. - Dziewięćdziesiąt procent aktorów to, za przeproszeniem, straszne mendy. A on nie. Miał urodę amerykańskiego aktora i jakiś taki blask w sobie - mówi reżyser Kazimierz Kutz.

Odszedł nagle, szybko, niespodziewanie. W trakcie pracy nad swoją kolejną rolą. Razem z Andrzejem Mastalerzem miał zagrać równorzędną, główną rolę w spektaklu "Królewska Huta - baśń miejska", której premiera była zaplanowana na 8 października w Chorzowskim Centrum Kultury z okazji 150-lecia uzyskania praw miejskich przez to miasto. Reżyserował Ingmar Villqist. Próby były w toku. - Pisałem ten dramat właśnie z myślą o Bernardzie Krawczyku. Dlatego dedykuję mu to przedstawienie, w którym już niestety nie zagra - mówi smutno reżyser, u którego aktor zagrał m.in. świetną scenę w "Conradzie" w Teatrze Śląskim czy wystąpił w głośnej "Miłości w Konigshutte" w bielskim Teatrze Polskim.

Jego żywotność była niesamowita

- Myślę, że wraz ze śmiercią Bernarda Krawczyka zamyka się niezwykle ważny rozdział w historii polskiego teatru. I śląskiego przede wszystkim. Bo tu właśnie go tworzył. Był to stary, dostojny, piękny teatr, za którym tęsknimy i który kochamy - teatr wspaniałych ról, teatr szacunku dla partnera, dla widza, dla wielkiej literatury i języka. Sam Bernard był postacią niezwykłą, artystą znanym przez kilka pokoleń Ślązaków, obecnym w filmach i na scenie. Wraz z nim uczyliśmy się teatru, który był dla niego drugim domem, tak go ukochał. Występował też w salach koncertowych i dużych oraz małych domach kultury. Jego żywotność była niesamowita. Pracowało się z nim wspaniale - miał wielką kulturę osobistą, wykazywał się znajomością literatury, historii i sztuki. Cechowała go wielka serdeczność wobec młodszych aktorów. Był wobec nich uważny, ciekawy, pomocny. Zachwycał się tym, co proponują na próbach, a jeśli ich krytykował, to zawsze subtelnie i delikatnie, ale jakże celnie. To była dla mnie wielka przyjemność i zaszczyt móc pracować z Beniem. Prywatnie był ciepłym i serdecznym człowiekiem, moim wielkim przyjacielem - wspomina Ingmar Villqist.

Siadał na widowni i oglądał innych

Ostatnią rolą Bernarda Krawczyka był występ w "Himalajach" w reżyserii Roberta Talarczyka, którego premiera odbyła się w czerwcu tego roku w Teatrze Śląskim w Katowicach. - Grał w wielu moich spektaklach. Zaczął od roli Pana Boga w "Szwejku" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, gdzie byłem dyrektorem. Śmialiśmy się, że zaczął z wysokiego "C" i że to będzie jego najważniejsza rola! Ze wzruszeniem wspominam jego kreację w "Piątej stronie świata". W pracy był bardzo pokorny. Lubił poznawać całą strukturę spektaklu. Na próbach, kiedy nie pracowaliśmy nad jego rolą, to siadał na widowni i oglądał innych. A jak mu się podobało to, co wymyśliłem, mówił: "Wiesz, to jest kawał teatru! To jest fajne!". A jak coś mu się nie podobało, to rzucał: "Ta scena jest chyba jeszcze niedopracowana, ale będzie dobra!". Cieszył się, że mógł u mnie grać. Wręcz za to dziękował! Dowartościowywał mnie, chwalił, że mam wyobraźnię i siłę - mówi Robert Talarczyk.

Nie było w nim żadnej zawiści

Dyrektor Teatru Śląskiego przyznaje, że był z Bernardem Krawczykiem związany mentalnie jak mało z kim. - Byliśmy przyjaciółmi. Miał piękną duszę. Nie było w nim żadnej zawiści wobec innych aktorów, co się w tym zawodzie zdarza. Jak za kimś nie przepadał, to zabawnie o tym kimś mówił, może nieco złośliwie, ale bez złości. Młodzi aktorzy podpatrywali jego warsztat, był dla nich odniesieniem. Poza tym afirmował życie, kochał świat. Odszedł cudowny człowiek. Strasznie będzie mi go brakowało. Zawsze mówił, żebym się spieszył z kolejnymi rolami dla niego, bo może mi niedługo umrzeć. I prosił, żebym przemówił nad jego grobem. Wtedy odpowiadałem, że jeszcze nas wszystkich przeżyje... Ale zmarł tak nagle, tak niespodziewanie... Jakby nie chciał tym swoim odejściem sprawiać nikomu kłopotu - dodaje Talarczyk.

Zaszalał "Śmiesznym staruszkiem"

Od 20 lat był już na emeryturze, ale grywał gościnnie. Oglądaliśmy go ostatnio w spektaklach: "Conrad", "Piąta strona świata", a także takich tytułach jak:"Czarny ogród" i "Wujek. 81. Czarna ballada". Z okazji swoich 85. urodzin aktor postanowił "zaszaleć" - wspólnie z reżyserką Ewą Wyskoczyl zrealizował monodram "Śmieszny staruszek". Przebywał na scenie sam przez prawie godzinę!

- Ten monodram kosztował go bardzo dużo pracy ze względu na ilość tekstu, który musiał przyswoić. Do tego miał naprawdę niewiele czasu, by się przygotować. Niemniej cały czas pracował nad tym spektaklem, nie zniechęcał się, nie nudził się nim, rozwijał go i doskonalił - dodaje Talarczyk.

Ewa Wyskoczyl, reżyserka tego monodramu, tak wspomina aktora: - Takie spotkania artystyczne i człowiecze zdarzają się w życiu tylko raz. Praca z Bernardem Krawczykiem była nie tylko czystą przyjemnością, dlatego że był wybitnym i intrygującym aktorem obdarzonym wielkim talentem, inteligencją i refleksem scenicznym. To był los wygrany na loterii. Nasza zawodowa współpraca przerodziła się w serdeczną, nietuzinkową przyjaźń. Służył mi pomocą i radą w trudnych chwilach, rozśmieszał mnie do łez, kiedy byłam smutna. Był witalny, pełen wigoru, szarmancki, błyskotliwie dowcipny, ale przede wszystkim prawy, etyczny i mądry. Dzwonił do mnie tak nie dawno i pytał troskliwie: "I jak tam, dziecko, radzisz sobie?...". To dla mnie dotkliwa utrata kogoś bardzo bliskiego. Trudno ją wyrazić w kilku słowach.

Synek z Piosku, dzielnicy Mysłowic

Bernard Krawczyk to legenda śląskiej sceny. Obecny był na niej od 1952 roku. Debiutował jeszcze podczas nauki w Studium Aktorskim przy Teatrze Śląskim. Był kojarzony ze Śląskiem, ale nie był Ślązakiem "z urodzenia". Na świat przyszedł w 1931 roku w Podłężu Szlacheckim pod Częstochową. Na Śląsk uciekł z rodziną, bo wybuchła II wojna światowa. W Mysłowicach spędził dzieciństwo i wczesną młodość.

- Tak się stałem "synkiem z Piosku", dzielnicy Mysłowic. Ojca wysłali na roboty, odwiedzał nas sporadycznie. Przez całą wojnę mieszkaliśmy z mamą i bratem w ajncli, czyli izbie z aneksem kuchennym. W szkole na Bolinie uczyłem się wtedy niemieckiego, w domu rozmawialiśmy po śląsku. Kiedy skończyła się wojna, nakazano nam mówić po polsku, ale gdzie ja się miałem nauczyć tego języka? Byłem już nastolatkiem, a nie wiedziałem, jak się zachowywać, co mówić. Ledwo dukałem pojedyncze słowa - wspominał.

Nie chciał być górnikiem

W liceum uczestniczył w różnych akademiach. I choć pochodził z domu bez tradycji artystycznych, to obracał się w świecie sztuki. Już wtedy wiedział, że na pewno nie chce być górnikiem. Marzyło mu się aktorstwo. Zdał do katowickiego studium aktorskiego, gdzie aktorstwa uczył m.in. Gustaw Holoubek, który w latach 50. był dyrektorem Teatru Śląskiego.

W młodości Krawczyk grywał amantów. Potem stworzył kilkaset (!) scenicznych kreacji w sztukach Szekspira, Gombrowicza, Becketta czy Mrożka. Występował też w Teatrze Telewizji. Za swoje role otrzymał cztery Złote Maski i dwie Srebrne.

Do pracy zapraszali go dyrektorzy teatrów z Łodzi, Wrocławia i Warszawy, jednak nie zdecydował się na wyjazd - całe dorosłe życie był związany emocjonalnie ze Śląskiem. Był etatowym aktorem Teatru Śląskiego w Katowicach (do 1972 roku i od 1982 roku) oraz Teatru Zagłębia w Sosnowcu (w latach 1972-1982). Występował też na scenach innych teatrów w regionie, m.in. w Teatrze Nowym w Zabrzu czy Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Współpracował z nieistniejącym już Gliwickim Teatrem Muzycznym. Kilka lat temu przyjął zaproszenie od niezależnego gliwickiego Teatru A, by zagrać Abrahama w plenerowym widowisku religijnym. Z dużo młodszymi od siebie kolegami muzykami, Ireneuszem Osieckim i Grzegorzem Płonką, koncertował gościnnie z recitalem, w programie którego były polskie i śląskie pieśni.

Mimo nawału zajęć nigdy się nie spieszył

Grywał przez lata Franciszka Pytloka w telewizyjnej "Sobocie w Bytkowie". - Bohaterami miały być dwie śląskie rodziny. Głową jednej z nich był Bernard Krawczyk, rolę tę zaproponowaliśmy mu od razu. Jego żonę grała Lidia Bienias, która prywatnie była jego żoną. Synów grali Andrzej Dopierała i Wojciech Leśniak. Program kręcony był w latach 1993-1998. Potem był częstym gościem naszego oddziału telewizji. Brał udział w nagraniach programów muzycznych, bo bardzo lubił śpiewać, w szczególności swoje ulubione szlagiery. Prywatnie był bardzo przyjaznym człowiekiem, zawsze gotowym do współpracy. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mi odmówił. Nawet jak był zawalony pracą w teatrze, znajdował czas, by wpaść do telewizji na nagranie. I mimo nawału zajęć nigdy się nie spieszył! Zawsze miał czas, by porozmawiać. Dzwonił regularnie ze świątecznymi życzeniami - mówi reżyser Waldemar Patlewicz z TVP Katowic.

Grzegorz Spyra, kompozytor, pisał wówczas piosenki na potrzeby programu: - Razem z Beniem zrealizowaliśmy 72 odcinki! Zaprzyjaźniliśmy się. Potem napisałem dla niego kilkadziesiąt utworów, wiele z nich stało się dzięki niemu przebojami. Bernard był wybitnym przedstawicielem nurtu tzw. śląskiej muzyki. Był bardzo utalentowanym interpretatorem. Z tych moich piosenek robił majstersztyki! Prywatnie był dla mnie wzorcem dobrego człowieka. Był przyjacielem całej mojej rodziny. Bardzo mi żal, że już odszedł - wspomina kompozytor.

To praca chyba go tak dobrze trzymała

Grał też w filmie i telewizji - w sumie można go oglądać w kilkudziesięciu filmach i serialach, w tym w kultowych obrazach Kazimierza Kutza: "Soli ziemi czarnej" i "Perle w koronie". - Dziewięćdziesiąt procent aktorów to, za przeproszeniem, straszne mendy. A on nie. Miał urodę amerykańskiego aktora i jakiś taki blask w sobie. Mógłby śmiało grywać w westernach - mówił Kutz o Bernardzie Krawczyku. Byli kolegami od lat gimnazjalnych. - Nieprawdopodobnie porządny, otwarty, niekonfliktowy, z życzliwością odnoszący się do wszystkich, umiał cieszyć się życiem, a przy tym pracowity. To praca chyba go tak dobrze trzymała - wspomina dzisiaj swojego kolegę Kazimierz Kutz.

- Był aktorem pracującym do ostatniej chwili - mówi Andrzej Dopierała, aktor z "Soboty w Bytkowie" i z desek Teatru Śląskiego.

- Lubiliśmy tę naszą zabawę w Bytkowie. Mówiliśmy potem do siebie "tato" i "synuś". Bernard był człowiekiem, który udowadniał, że warto być normalnym, porządnym. Jego udział w ostatnich spektaklach Śląskiego był jakąś formą nagrody dla wszystkich, którzy w nich grali. Młodzi, ale też i starsi mieli bowiem do czynienia z żywym wcieleniem godziwego życia. Z aktorem dojrzałym, ale nie zazdrosnym, nie stetryczałym, ale pogodnym i aktywnym. To bardzo smutne, że odszedł. Umarł jednak pięknie, bo w sposób nieuciążliwy. Takiej szybkiej śmierci można mu tylko pozazdrościć - dodaje Dopierała.

Krawczyk: Ja nie chcę umierać na scenie

- Wiem, że powinienem trochę przystopować, ale z drugiej strony, dopóki mam dobrą pamięć i póty mi proponują kolejne role, będę pracował. Choć kiedyś to się skończy. Bo wie pani, ja nie chcę umierać na scenie. Jeśli zacznę się zapominać i będę mieć jakieś inne zahamowania, przestanę grać - mówił mi w ostatnim wywiadzie przeprowadzonym niespełna rok temu dla "Gazety Wyborczej". Śmierć przyszła prędzej.

---

Na zdjęciu: Bernard Krawczyk w "Śmiesznym staruszku"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji