Artykuły

W małym dworku

Po raz kolejny teatr polski - tym razem w osobie młodego, debiutującego w fachu reżyserskim Jana Sycza - mierzy się z przewrotnym problemem dramaturgii Witkacego. "W małym dworku" to już pozycja klasyczna, lektura szkolna, z której zdaje się na maturze, jak z Wandy Wasilewskiej czy z innych klasyków polskiej literatury.

Dlatego też ze szczególną radością przychodzi nam stwierdzić, że młody zespół aktorski i młody reżyser nie tylko wyszli cało z tej konfrontacji, ale jeszcze - można by to tak określić - odnieśli pewien sukces.

Wracajmy jednak do Jana Sycza i do Witkacego. Otóż w jego ujęciu klasyk nabrał rumieńców, bo uwolniony został z usztywniającego gorsetu nowatora i awangardzisty.

Jan Sycz traktuje Witkacego normalnie i bez kompleksów. Ani się go nie boi ani też go nie podziwia na klęczkach. Traktuje go z sympatią i luźno - jako starszego, mądrego kolegę po fachu. Dlatego też przedstawienie to nie ma w sobie mrocznych giębi, których można się było dopatrzyć w inscenizacjach na przykład Jarockiego, nie ma tu też metafizyki, katastrofizmu i całej wielkiej rozprawy na temat upadku cywilizacji i sztuki w XX wieku. Ale właśnie z tego powodu jest to przedstawienie lekkie i uwolnione od tych zdecydowanie antyteatralnych problemów. Stąd też nagie te postaci i te sprawy, które przyzwycziliśmy się traktować z powagą - jako niby to dowcipy, które jednak coś poważnego i ponurego znaczą - odsłoniły się nam na scenie w swojej czystej, komediowej farsowości.

Opowiadają pamiętnikarze, że Witkacy był człowiekiem nadzwyczaj dowcipnym w życiu prywatnym. Obserwując dotychczasowe spektakle jego dramatów nie moglibyśmy tego stwierdzić - dopiero Sycz (no, jeszcze Jasiński w "Szalonej lokomotywie") udowodnił, że tak właśnie jest. Oczywiście nie należy uważać, że to zasługa jego jakiegoś niezwykłego intelektu czy intuicji. Po prostu wszedł on w miejsce przygotowane przez innych, wszedł w pustkę jałowych problemów i udowodnił, że zamiast kolejnej masturbacji można wykonać przy pomocy tekstu Witkacego czegoś pozytywnego - czyli że można zrobić po prostu dobre, farsowe, bezpretensjonalne przedstawienie.

"W małym dworku" jest rodzajem pastiszu. Jest to więc sztuka, która zawiera w sobie inne sztuki polskie i je - przy pomocy swojej zawartości i talentu autor - wyśmiewa i unieważnia. Na szczęście Sycz nie zajmuje się tym. - Interesuje go sam tekst i nagie role, potraktowane w poważny, komediowy sposób. Najlepiej z zadania aktorskiego, które wynika z takiego nastawienia, wywiązał się Andrzej Grabowski. Przez wiele lat kisnąc (przepraszam, ale nie znajduję innego słowa) w teatrze tarnowskim, nagle - ten rówieśnik Stuhra - okazał się wymarzonym aktorem dla potrzeb Witkacego; operującym niezawisłą nawet od autora siłą komediowej charakterystyczności.

Jak "Jęzio" był naprawdę śmieszny i bez szarżowania - dobry. Inni - na czele z fascynującą kucharcią - Haliną Wyrodek, spełnili po prostu w dobry sposób swoja rolę. Niestety - poza główną postacią dramatu - poza widmem Matki w wykonaniu Danuty Jamrozy. Ta doświadczona aktorka zaprezentowała tu przerost własnego talentu nad rolą. Objawiło się to w dystansie do siebie samej jako Matki-trupa. A przecież wcale nie było to potrzebne - wystarczyło uwierzyć Witkacemu. W nowoczesnym przedstawieniu Witkacego, jakim jest "W małym dworku" Sycza, pani Jamrozy funkcjonowała na zasadzie tradycji polskiej witkacologii, przeciw której tyle żółci i łez wylano w naszej prasie.

Ale za to scenografia Ani Sekuły jest bardzo miła i nie narzucająca się, a kostiumy świetne i gładko przylegają do charakterów.

Tak, że w sumie - brawo dla Teatru Miniatura i PWST skąd Sycz pobiera (jeszcze) nauki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji