Artykuły

W ogonie komety

Od paru dziesiątków lat na polskim niebie teatralnym świeci dramaturgia Stanisław Ignacego Witkiewicza jako gwiazda pierwszej wielkości. Dzieła napisane przed pół wiekiem, zrazu dostrzegalne tylko dla niektórych, stały się dopiero teraz bliskie nam i zrozumiałe, rozbłysły niby rosnąca kometa. Lecz komety, jak wierni, składają się z jądra o mocnym blasku i mgławicowatego ogona. W danym wypadku do jądra należą te inscenizacje, które rzeczywiście przekonują dzisiejszego widza do spuścizny po Witkacym. Obawiam się, że "Dramat nie rozpoznany" grany obecnie w Teatrze Małym, w opracowaniu tekstu i reżyserii Tadeusza Minca, z muzyką Jacka Sobieskiego i w scenografii Andrzej Sadowskiego - nie wchodzi w skład jądra. Raczej, jeśli dalej snuć porównania z kometą, zaliczyłbym go do pyłów jej ogona.

Cóż... Wprowadzenie na scenę dzieła tak w rękopisie uszkodzonego, że nie zachował się ani początek, ani koniec, ani nawet tytuł, jest chwalebnym czynem repertuarowym, ale rodzi zbyt wiele kłopotów, aby wybrnąć między pietyzmem a samowolą, tam gdzie trzeba sztukować podniszczony tekst... w programie jest lojalnie podane, że posłużono się tekstami z innych dramatów i pism autora, czyli sztukując rzecz fragmentami z podobnej materii. To nie razi. Ale wprowadzenie ramy kompozycyjnej z cudzej relacji o śmierci autora jest zgrzytliwe, bo z innej substancji. Jest na serio realistyczną obwolutą do dialogów nasyconych filozoficznym sprowadzaniem do absurdu.

Tego rzeczywistego podcięcia sobie żył przez mistrza trudno pogodzić z burzą frazesów, która służy jako tworzywo Witkacemu, przynajmniej w tej bardzo ironicznej sztuce bez tytułu. Domyślamy się o co szło inscenizatorowi; zginęła klamra kompozycyjna w zbutwiałym i postrzępionym brulionie i chciało się rzecz czymś podeprzeć. Ale sądzę, że i bez tej klamry, przewrotnie pomysłowe sytuacje w ocalałych fragmentach tekstu, mogły mieć swój wyraz. Dodam, że w tym ujęciu scenograficznym i interpretacyjnym mogły nawet rozszerzać nasze pojęcie o talencie Witkacego, mianowicie dać świadectwo jego pogoniom także za... farsą. Bo gdyby nie podyktowane przez reżysera Gustawowi Kronowi w roli Józefa przeżywanie bardzo na serio straszliwych tortur fizycznych i moralnych, prawdziwych i urojonych, na jawie i we śnie, na świecie, i w zaświatach, i nie ta ramka biograficzna cudzego pióra, zagrana bynajmniej nie do śmiechu przez Krzysztofa Wakulińskiego - bylibyśmy gdzieś w rejonach operety (proszę odróżnić od operetki).

Znakomite są zgrywy Bohdany Majdy w roli dobrotliwej służącej, której pan zrobił dziecko i Ewy Żukowskiej w roli Zofii - pani, która aplikuje drugiemu mężowi umiejętności nabyte przy pierwszym, by powrócić po pięciu latach do pierwszego jak pokorna gąska. Wystudiowali celnie sylwetę rodzajową Lech Komarnicki w roli Hrabiego, dystyngowanego starszego pana polującego na całkiem jasne posługi ze strony dziewczęcia wiadomego prowadzenia się, Marlena Miarczyńska postać tej dziewczyny podstylizowała na lata międzywojenne. Janina Nowicka bardziej uogólniła subretkowatą postać Elizy, była rzekłbyś "polską gejszą" o jakiej marzyłby Boy. Janusz Kłosiński w sposób wiarygodny gra niefrasobliwego sędziego. Mieczysław Hryniewicz w roli Szulera mógłby się doskonale znaleźć w ramach tzw bulwarowej komedyjki. Wiktorowi Zborowskiemu było bardzo blisko do Offenbacha, jako Głosowi (niebiosów). Tylko Marek Wojciechowski w roli Szulera II wprowadzał przekonywającą niesamowitość do tej dzikiej zabawy, jaką mogłoby stać się to przedstawienie w oparciu o nawet postrzępiony tekst, gdyby było zborniejsze inscenizacyjnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji