Artykuły

Z gębą nie wygrasz

"Ferdydurke" Witolda Gombrowicza w reż. Magdaleny Miklasz, koprodukcja Teatru Malabar Hotel i Teatru Dramatycznego w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska na blogu Teatr dla Wszystkich (platformie zastępczej Teatru dla Was).

Spektakl na podstawie "Ferdydurke", którego premiera odbyła się niedawno na stołecznej Scenie na Woli, to kolejna koprodukcja Teatru Malabar Hotel i Teatru Dramatycznego. Witold Gombrowicz - filozof, kreator nowego języka, twórca pewny swej indywidualności, a także prozaik, dramaturg, bezkompromisowy demaskator polskich kompleksów, krytyk obyczajów, tradycji, historii oraz literatury rodzimej i zagranicznej - dość szybko podzielił literaturoznawców i czytelników na wrogów i wielbicieli swego pisarstwa. "Ferdydurke" datowana na 1938 rok jest pierwszą powieścią Gombrowicza, jeszcze przed wojną uznawaną za metaforyczną, przełomową w swych absurdach i językowych innowacjach. Zamieszczone w niej wątki pojawiają się także w późniejszych utworach - apoteoza niedojrzałości, ucieczka przed "gębą", przybieranie rozlicznych masek, demaskowanie kompleksów, rozważania na temat narzucającej roli społeczeństwa i kultury. Czy powieść, która stała się podstawą inscenizacji wystawianej w Teatrze Dramatycznym, nie stała się już anachroniczną i może jeszcze intrygować, prowokować do refleksji nad własnym ja, nad kształtowaniem osobowości dojrzałego człowieka, który bez formy żyć nie może?

Reżyser nowego spektaklu, Magdalena Miklasz, tak wyjaśnia swoje zainteresowanie pisarstwem naszego mistrza groteski: "Uważam, że (Gombrowicz) niezwykle celnie nazywa rzeczywistość, aby poradzić sobie z nią, żeby poradzić sobie z drugim człowiekiem, z rozmaitymi relacjami, z całym światem". Jej przedstawienie z pewnością znów, jak dawniej, podzieli widzów na zachwyconych i niezadowolonych.

Magdalena Miklasz korzysta z adaptacji powieści "Ferdydurke" autorstwa Macieja Podstawnego. Nie ma w niej długich, licznych monologów Józia, jest za to pewien dystans wobec rzeczywistości opisanej w powieści. Utwór aż kipi od wątków: człowiek uwięziony w gotowych konwenansach, również językowych, rozliczne uzależnienia, skazanie na fałsz, pozerstwo, popadanie w kolejne formy, psychologicznie skomplikowana relacja między jednym człowiekiem a drugim, samotność niezależnego intelektualisty, satyra i terapia przez słowo pisane, absurdy kultury, literatury. To tylko część z nich. Przed autorem scenariusza i panią reżyser stanęło zadanie - co wybrać, co odrzucić? Z pewnymi wątkami Magdalena Miklasz poradziła sobie znakomicie, z innymi - mniej udanie. Na przykład "bratanie się" z parobkiem, tęsknota Miętusa za niewinnością "prawdziwego" życia, prostotą, wzajemne policzki - w adaptacji brzmią sztucznie, nienaturalnie. Nadmiernie rozbudowany erotyzm, którego u Gombrowicza jest znacznie mniej, nieuzasadnione golizny, dziwaczna scena stosunku płciowego nagiego profesora (zupełnie nieudana rola Łukasza Wójcika) z lalką drażnią. Pytanie po co, dlaczego? Aby uatrakcyjnić przedstawienie? Wpisać się w obecne na naszej scenie mody i trendy? Czyli nie ma ucieczki od obowiązującej formy? Ale tym samym przesunięciu ulega granica wieku oglądających - spektakl siłą rzeczy przeznaczony jest dla widzów dorosłych. Wątków jest dużo, a nadmiar nie służy spektaklowi. Charakterystyczny sarkazm, autoironia, niebanalne poczucie humoru Gombrowicza nie giną w rzece pomysłów, w scenicznych pojedynkach na miny, w przeładowanej scenografii. Znakomicie sprawdza się zmiana czasu akcji - laptopy, smartfony, uber, moda na jogę i medytację - to wszystko czyni adaptację bardzo aktualną. Mimo tych uwspółcześnień, w większości koniecznych i trafnych, spektakl wciąż jest wierny literackiemu pierwowzorowi. Józio i jego odrealniona podróż w przeszłość nie zestarzały się. Magdalena Miklasz nadała jej nowy kontekst, ale gombrowiczowska gęba, jego filozofia, okrutna i szydercza satyra zostały.

Główny bohater, Józio, budzi się bardzo wcześnie, parzy herbatę i milczy. Tak naprawdę sam nie wie, czy jeszcze śni, czy już zaczął swój zwykły dzień. I w ten sposób zaczyna swój monolog. Dobrze wie, że napisany przez niego "Pamiętnik z okresu dojrzewania" nie przenosi pisarza na twardy grunt dorosłości. W przeładowanym pomieszczeniu, z kiczowatymi formami, toczy swe filozoficzne rozważania. Trochę obrzydliwe, sprężyste formy łatwo poddają się urabianiu, rozrzucone korpusy lalek bombardują i męczą wzrok, przyprawiają o zawrót głowy oraz migrenę. Ten celowy chaos nie wszystkich zachwyci, ale na pewno podkreśla groteskowość, wszechobecne "upupienie", niemożność wyzwolenia się od oblepiających nas masek, fałszu, deformacji. Dekoracje i lalki (autorstwa Marcina Bikowskiego) to dowód na specyficzne poczucie humoru twórców spektaklu, a także ogromna pomoc w uwspółcześnianiu przedwojennej powieści. Poczucie niepewności i niedojrzałości wywołuje z odmętów pamięci i wyobraźni Józia profesora Pimko, filologa, który zabiera trzydziestoletniego chłopca z powrotem do szkoły i umieszcza w szkolnej ławie.

Miklasz umiejętnie wykorzystuje ciszę w budowaniu napięcia - spektakl rozpoczyna się od milczenia, bardzo wymownego; z kolei bezgłośna lekcja w szkole zderzona zostaje z hałaśliwą przerwą. Co ważne, tekst Gombrowicza nie zanika pod ciężarem teatralności - delikatne, szydercze niuanse konstytuują się w niej na nowo. Józio miota się w swej bezsilności, uwięziony w nieprzepuszczalnej przestrzeni szkoły, domu, potem rodziny, pracy. Kryzys tożsamości, bolączka głównego bohatera, jest powszechnym problemem naszych czasów. Osiemdziesiąt lat temu Gombrowicz pytał o istotę dojrzałości. Dzisiaj nadal szukamy odpowiedzi na to pytanie. Zewnętrzny świat narzuca nam pewne reguły gry, a my? Ubezwłasnowolnieni poprzez społeczeństwo, kulturę, normy i konwenanse śnimy o wyzwoleniu od przerabiania, urabiania, nieustannego kontrolowania.

Wielką siłą spektaklu są aktorzy, którzy bawią się formą, dynamicznie kreują miejsca, balansują na granicy iluzyjności i groteski. Waldemar Barwiński (niezapomniany sędzia Lamka w spektaklu "Wzrusz moje serce", a także główny bohater w "Madame" według Libery), odtwórca roli Józia, gra bardzo przekonująco. Z wyczuciem oddaje rozterki targające dojrzewającym dorosłym, uciekającym przed "upupieniem". Bohater chce być sobą, pragnie uratować swą osobowość od zagłady. Śmieszny i zarazem tragiczny w swych nieskutecznych wysiłkach... Widzowie z rozbawieniem i zrozumieniem, a czasem lekkim zażenowaniem, śledzą próby uwolnienia się z więzienia form. Nie ma w spektaklu postaci niekonkretnych, niemalże wszyscy bohaterowie, nawet epizodyczni, mają wyrazisty charakter. Część aktorów gra kilka ról, a zmiany podkreślane są kostiumem, maską. Świetnie radzi sobie z tą zmiennością Anna Gorajska, bez trudu i z lekkością wcielając się w zabawne męskie i damskie postacie: Zuty, Myzdrala, Kopyrdy i ciotki Hurleckiej. Równie dobre są kreacje Magdaleny Smalary. Sceniczna Młodziakowa, Pyzo, Zygmunt to role pełne humoru, groteskowe, mięsiste, a przy tym bardzo teatralne (w najlepszym tego słowa znaczeniu).

Przedstawienie piętnuje i obśmiewa współczesne zachowania, narzucane trendy i lansowane mody, siłą rzeczy inne niż przed wojną. W nowoczesnym domu Młodziaków, do którego trafia Józio, zdrowy styl życia jest najważniejszy. Aktorzy bawią widzów kapitalnymi scenami, gdzie gospodyni (znakomita Magdalena Smalara) objaśnia Józiowi zalety wegańskiego jedzenia, bez glutenu, bez laktozy oraz walory "gimnastyki jelitowej". Młodziakowie (Smalara i Marcin Bartnikowski) wyginają się w asanach, chwalą wszystko, co nowoczesne. A jeśli coś pójdzie nie tak, zawsze można udać się do zaprzyjaźnionego psychoterapeuty. Liberalne wychowanie testują na córce Zucie. Anna Gorajska (w roli Młodziakówny) dynamicznie parodiuje charakter oraz zmanierowanie współczesnych nastolatek. A przy okazji prezentuje świetną sprawność fizyczną. I wszystko w zgodzie z trendami lansowanymi przez media, blogerów, facebooki i instagramy.

Uwspółcześnienie fabuły sprawdza się też w scenach szkolnych. Instytucje oświatowe wtłaczają nas w system, poprzez pruski dryg przyprawiają odpowiednią gębę i gotowe. Ale to tylko jeden z aspektów obowiązującego systemu wychowania i nauczania. Magdalena Miklasz trafnie oddaje niuanse naszej edukacyjno-szkolnej rzeczywistości, z rozbrykanymi uczniakami. Uderza znany nam brak ideałów, kulturowa ignorancja, przeraża bezrefleksyjne znęcanie się nad słabszymi. Tu na plan pierwszy wysuwają się znani z kart "Ferdydurke" bohaterowie - niewinny Syfon (Mateusz Weber) i rozrabiaka Miętus (Marcin Bikowski). W adaptacji Podstawnego postać Miętusa jest niezwykle ważna. I trzeba przyznać, że duża w tym zasługa Marcina Bikowskiego. Próby ucieczki w autentyczność, obrona przed napuszoną powagą śmieszą, intrygują, czasem przerażają, a sceniczna kreacja Bikowskiego nabiera mocy i znaczenia.

"Nie mogę być sobą, a jednak chcę być sobą i muszę być sobą - oto antynomia, z tych nie dających się uładzić... i nie oczekujcie ode mnie lekarstw na nieuleczalne choroby. Ferdydurke stwierdza jedynie to wewnętrzne rozdarcie człowieka - nic więcej" - pisał Gombrowicz. I gdyby nie dłużyzny, niepotrzebne elementy, rozbuchany nadmiar, historia opowiedziana przez Magdalenę Miklasz wpisywałaby się idealnie w naszą rzeczywistość. Mimo to doceniam odwagę, pomysłowość, poczucie humoru, wyczucie absurdu i groteskowość, bez których nie ma Gombrowicza. Żywy, bliski nam Polakom język pisarza, przepełniony ironią i parodią, wciąż do nas przemawia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji