Artykuły

Krzysztof Jasiński: Reżyser się nigdy nie zestarzeje

Spotykamy się w Teatrze STU, który założył ponad pół wieku temu. O STU zawsze mówi w liczbie mnogiej. Bo to rodzina. A jaki jest? Już po pierwszych minutach rozmawiamy, jakbyśmy się znali od dawna. Pojawia się błysk w oku, kiedy wspominamy początki teatru. Nie ukrywa wzruszenia, gdy mówi o tragicznych wydarzeniach w historii STU.

Spotkanie z nim to zaskakująca lekcja pokory, ale też budująca opowieść o sile marzeń. Krzystof Jasiński - reżyser, aktor, uosobienie charyzmy. Właśnie kończy 75 lat!

Anita Bugajska: Nie wszyscy wiedzą, że Teatr STU nie zawsze był przy alei Krasińskiego. Pierwsza siedziba się przecież spaliła

Krzysztof Jasiński: I to przez głupotę. Najpierw działaliśmy przy Brackiej. Dostaliśmy tam taką, jakby to ładnie określić, ruinkę. Dwa pokoje z kuchnią. Jerzy Stuhr z Jerzym Trelą kuli ściany, żeby założyć kable. Grzywacz nosił krzesła, a Miklaszewski szorował podłogi Słowem, wszyscy ciężko pracowaliśmy, żeby to mieszkanko przerobić na teatr. Mogło tam wejść może pięćdziesiąt osób, ale bywało, że pojawiało się nawet dwieście. Nieraz publiczność była stłoczona jak w tokijskim metrze. Było tak ciasno, że jeśli ktoś z widowni się upił, nie miał nawet szansy się przewrócić. Poza tym teatr nie służył nam tylko do spektakli. Kiedy ktoś z nas akurat był bezdomny, mógł tam zamieszkać. No, Teatr STU zawsze słynął ze wspólnego biesiadowania, więc różne rzeczy się działy, między innymi właśnie tam odbył się ślub Włodka Staniewskiego, założyciela Gardzienic. Niestety, wszystko poszło z dymem.

Dlaczego mówi Pan, że to przez głupotę?

- Cóż, zaczęło się od tego, że nasz aktor Włodzimierz Jasiński otrzymał dyplom rusycysty. Jako że trzeba było to uczcić, odbyliśmy odpowiednią imprezę. Ode mnie dostał z tej okazji czapkę karakułową. Włodek chyba zmęczył się świętowaniem, bo postanowił zdrzemnąć się na naszym archiwum. Wszyscy już się rozchodzili, więc tę czapkę podłożyliśmy mu pod głowę, przykryliśmy go szynelem, ażeby na pewno nie zmarzł, dziewczyny zapaliły grzejnik, słoneczko elektryczne. Potem wyszły i zamknęły dla bezpieczeństwa teatr. I przez to słoneczko, niebezpieczne przecież, bo bez żadnej obudowy, w nocy wszystko się zaczęło nagle palić. Włodek, jak się zorientował, nie mógł wyjść, bo drzwi zamknięte na kłódkę od zewnątrz. Na szczęście szybko zawołano straż pożarną, bo jego dobijanie usłyszały koleżanki z piętra wyżej. Koleżanki z bardzo dobrego domu publicznego.

Teatr mieścił się pod domem publicznym?!

- Wtedy to był taki wycinek Krakowa. Dziewczyny, które tam rezydowały, wpadały do nas czasem na herbatę. Pani sobie nie wyobraża, jak Kraków w latach 60. wyglądał. Rynek był szary, światła wygaszone. Czasami zza bramy wychylała się łaskawa dłoń jakiejś podejrzanej obywatelki z pół litra wódki, bo meliniarki były na czterech rogach Rynku jak róża wiatrów. Wszędzie panowała szarość. Musieliśmy znaleźć miejsce dla siebie. Młodzi ludzie potrzebują przestrzeni, klimatu Z konieczności trzeba było coś stworzyć, żeby poczuć choć namiastkę wolności.

To się panu udało. Zresztą, dzięki ogromnej determinacji. Jerzy Trela wspominał, że podczas remontu przy Brackiej spędziliście długie godziny na nocnych rozmowach. Po jednej z takich pogawędek o przyszłości STU Trela przysnął, a obudził go pana głos z podwórka. O świcie stał pan na kupie gruzu i mówił: "Ja tu, kurwa, zrobię teatr". To jedna z moich ulubionych anegdot, a słyszałam ich na Pana temat znacznie więcej. Muszę o coś zapytać. Czy to prawda, że kiedyś farbował pan włosy, żeby upodobnić się do Wyspiańskiego?

- Proszę pani, zawsze mi się podobało, że chodzą jakieś plotki na mój temat. Szczególnie takie, które nie miały żadnego pokrycia w rzeczywistości. Zabrakło by nam czasu, żeby opowiadać o tych sprawach. Mogę tylko powiedzieć, że nigdy nie byłem rudy.

Ale wie pan, że cieszy się opinią "słowiańskiego maczo"? Mnóstwo aktorek, i nie tylko, podkreśla, że dla nich Jasiński to przede wszystkim charyzmatyczny, fascynujący, przystojny mężczyzna. A jakie kobiety pana fascynowały?

- Najbardziej te, które były kompletnie niedostępne. Moją wyobraźnią najpierw zawładnęła María Félix. Zobaczyłem ją jako dzieciak w filmie "Gorączka w El Pao", w kinie w Śmiglu. Kochałem się w niej platonicznie. Wie pani, że po wielu latach poznałem ją osobiście? Pojawiła się na przedstawieniu mojej operetki w Meksyku. Ale mówiąc o kobietach, generalnie nie mam swojego wyrobionego typu. Blondynki, brunetki, długonogie... Nie ma znaczenia. Miałem to szczęście, że spotykałem fantastyczne kobiety. Przede wszystkim mądre. Jeśli można zjeść razem śniadanie i jeszcze przy tym pogadać, to jest super sprawa.

Jedną z takich wyjątkowych kobiet w Teatrze STU z pewnością była Maryla Rodowicz. Jak do niego trafiła?

- Z castingu! Wtedy nie było lepszej wokalistki, a myślę, że do dzisiaj trudno znaleźć osobę, która mogłaby z nią konkurować. Nie mówię tylko o możliwościach aparatu wokalnego, ale też o tak zwanym ogólnym wyrazie artystycznym. Maryla ma wielki talent, ale jest też niepowtarzalną osobowością.

Rodowicz zagrała jedną z głównych ról w spektaklu "Szalona lokomotywa" (1977). Obok niej wystąpił Marek Grechuta, a całość odbyła się w ogromnym namiocie przy Rydla. To tam przenieśliście się z Brackiej?

- To długa historia. Teatr STU zaczął już grać w wielkich przestrzeniach. Byliśmy na tournée w Ameryce Południowej, gdzie nasze spekakle odbywały się w ogromnych halach, które mieściły po kilka tysięcy osób. I widownia była pełna. Zyskaliśmy status teatru zawodowego, ale i tak trzymaliśmy się na marginesie. Różnie nas wtedy nazywali: teatrem awangardowym, alternatywnym, zawsze zbuntowanym. Zamiast objąć gdzieś "normalny" budynek teatru, przejęliśmy stare baraki przy Rydla 31, gdzie teraz jest osiedle mieszkaniowe. Były ogrodzone, ale rozebraliśmy kawałek płotu, bo ktoś mądry z zespołu mi doradził, że na pewno znajdą się jacyś chętni, którzy zabiorą wszystko, co tam jest. I faktycznie, w ciagu trzech miesięcy baraki zniknęły. Została pusta przestrzeń, w której postawiliśmy namiot. Graliśmy tam aż przez 4 lata. To było wspaniałe rozwiązanie, ale głównie pod względem technicznym. W tamtych czasach latem miasto kompletnie pustoszało, więc nie było dla kogo grać. O każdej innej porze roku było tam po prostu zimno.

Mimo to "Szalona lokomotywa" zapełniała widownię po brzegi podczas każdego spektaklu. Cyrkowa arena, imponujące dekoracje, w tym prawdziwa lokomotywa parowa i wielki korpus nagiej kobiety... To musiało robić wrażenie.

- A zaczęło się po prostu od tego, że Jan Kanty Pawluśkiewicz i Marek Grechuta przyszli do mnie ze swoim pomysłem. Skomponowali już część muzyki do Witkacego i byli przekonani, że wspólnie zrobimy z tego "coś'. Od razu pomyślałem o takim widowisku. Bo przecież warto czasem uciec od sztampy w oryginalność. To jest jak świeży prysznic albo jakiś nowy pejzaż. Obsadziłem Marka Grechutę w głównej roli. On z wyglądu przypominał cherubinka, chłopca o przepięknym, aksamitnym głosie. Zagrał więc przewrotnie Belzebuba. Diablicą Hildą była właśnie Maryla Rodowicz - można powiedzieć, że szalona lokomotywa całego przedstawienia. Pawluśkiewicz osobiście dyrygował orkiestrą. To był głęboko przemyślany, ale jednak eksces artystyczny. Udało się, odnieśliśmy sukces, ale gdyby takie spektakle odbywały się za często, w pewnym momencie publiczność przestałaby na nie przychodzić. Teatr Kantora grał dwa, trzy razy w roku w Krakowie, czasem rzadziej, i to zawsze było wielkie wydarzenie. Ale my później staliśmy się teatrem repertuarowym. Nie można zapomnieć, że z czasem zmieniają się odbiorcy. Publiczność się starzeje, ale teatrowi nie wolno.

A reżyser może się zestarzeć?

- Reżyser się nigdy nie zestarzeje. Jeśli tak się stanie, publiczność go usunie, bo po prostu przestanie przychodzić na jego spektakle. W moim przypadku trzeba jednak przyznać, że jestem nieco archaiczny. Moje doświadczenie już się nie przydaje, bo pochodzi z innej epoki. Głęboko jednak wierzę, że moja refleksja i moja sztuka nadal są przydatne.

Jeśli mowa o pracy reżyserskiej, wspomnę, że podobno rzucał pan do aktorów butami na próbach...

- No tak było, bo ktoś tam kiedyś nie uważał. My byliśmy napięci, skupieni, a on sobie pozwalał na jakieś żarty, więc dostał drewniakiem. Ale to znów jest jakaś anegdota. Przede wszystkim trzeba wiedzieć, po co się jest artystą i to szanować. W sztuce najważniejsze jest rzemiosło. Zawsze dbam o to, żeby próby były sensowne. Jeśli zaplanowałem 200 czy 300 godzin pracy, pilnuję, by nie zmarnować ani minuty. Wymagam dużo od aktorów, bo chcę, żeby byli świetni, wielcy, mądrzy, utalentowani... Takich zresztą zawsze starałem się skupiać wokół siebie.

Niektórzy z nich odeszli z teatru w tragicznych okolicznościach. 10 października 1991 roku na parkingu przy Teatrze STU został zastrzelony Andrzej Zaucha. Strzelał do niego Yves Goulais, mąż Zuzi Leśniak, z którą aktor miał romans. Zuzanna również znalazła się na linii strzałów. On zginął na miejscu, ona zmarła w szpitalu. Oboje wracali wtedy ze spektaklu 'Pan Twardowski", w którym grali.

Zuzia była wspaniałą aktorką, niezwykle interesującą kobietą. Andrzej wtedy był wolnym człowiekiem. Nie mógł jej nie zauważyć. Tym bardziej że oboje byli w jednym przedstawieniu. Ona wchodziła do spektaklu z drugiej grupy obsadowej, więc trzeba było z nią przeprowadzać specjalne próby. Andrzej nie miał nic przeciwko, żeby dłużej próbować! Protagonista w głównej roli, wielki artysta, a tu jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz... On się zachowywał wspaniale. Zawsze mówił: "Proszę, proszę bardzo! Oczywiście, że możemy tę scenę jeszcze raz!". Tamten głęboko przeżył, że Andrzej mu zabiera Zuzię. To się źle skończyło. Jak w kiepskim Harlequinie... Mamy portret Zuzi i Andrzeja na ścianie, za kulisami. Codziennie ich mijamy, a oni uśmiechają się do nas z tego zdjęcia. Bo zawsze byli uśmiechnięci.

Rodzina STU, jak nazywa pan zespół teatru, wiele już przeżyła. Premier, sukcesów, chwil szczęścia i smutku. Jak się trzyma po ponad pięćdziesięciu latach działania teatru?

- Sam często pytam różnych członków rodziny STU, jak się czują. Jesteśmy ogromną rodziną, bo przez te kilkadziesiąt lat urodziły się wnuki, prawnuki... Niektórzy rozjechali się po świecie, inni wrócili po latach... To jest też obraz naszej siły. Jest nas wielu, ale też czegoś się dorobiliśmy. Kiedyś byliśmy rodziną hipisów, zbuntowaną. Tak można wytrzymać przez kilka lat. Po tylu dekadach dowiedliśmy, że początkowy bunt udało się nam zamienić w wartość.

Z perspektywy tylu lat doświadczeń, co by pan powiedział młodziutkiemu Krzysztofowi Jasińskiemu, który stoi na kupie gruzu przy Brackiej?

- Teraz mogę go tylko uściskać. I pogratulować, że miał siłę, by przez te wszystkie lata się sprawdzić. To jest ważne, bo marzyć można i każdy to powinien robić. Fantastycznie jednak, kiedy marzenia zamieniają się w coś konkretnego. Jeszcze lepiej, gdy ze wspólnych marzeń powstaje przyjazne otoczenie, grupa ludzi, która potrafi wszystko przetrwać. Żeby następni mogli budować na fundamentach, nie na gruzach.

**

Anita Bugajska

absolwentka filmoznawstwa, wieczna studentka prawa (UJ). Pracowała przy wydarzeniach kulturalnych, obecnie zajmuje się pisaniem. Uwielbia stare filmy, głos Piotra Fronczewskiego i swojego pieska Leona.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji