Artykuły

Leszek Piskorz: Życie przewekslowałem na teatr

- Dziś już w teatrach nie ma takiej atmosfery. To był niesamowity zestaw ludzi. Wszyscy się lubili i byli sobie przychylni, każdy znał swoje miejsce w zespole. Bardzo za tym tęsknię - mówi Leszek Piskorz, aktor, reżyser, wykładowca, autor m.in. książki "Złote lata. Mój Stary Teatr 1970-2013" w rozmowie z Janem Bińczyckim w Gazecie Wyborczej-Kraków.

Jan Bińczycki: Aktorstwo - jaki to zawód? Leszek Piskorz: Bardzo dziwaczny. Jest w nim wiele sprzeczności. Piękny, ale momentami przerażający. Wiedzie od sukcesów do porażek. Tak jak życie. Bywa pasją, bakcylem, chorobą. Ale jest też czymś bajecznym. Fascynuje, denerwuje. Trzeba to kochać. Kierowca autobusu wstaje rano i wie, jaką trasę ma w rozkładzie. Lekarz przypomina sobie harmonogram zabiegów. A o czym myśli aktor o poranku? "Dziś znowu gramy Fredrę"? - To nie tak. Rola siedzi w człowieku, myśli się o niej cały czas. Poszukuje się nowych rozwiązań, dodaje kolorów granej postaci.

Aktorska rutyna polega na umiejętności szybkiego przestawienia się z jednej roli na drugą, bo zdarza się grać różne postaci tego samego dnia.

A czy osobiste doświadczenie, wyniesione z domu, podwórka i codziennych spraw, jest ważne w przygotowaniu do zawodu?

- Młodość i życie prywatne na pewno mają wpływ na pracę. To zostaje gdzieś w pamięci i potem często korzysta się z własnych przeżyć, wzorców, które przyswoimy w dzieciństwie. A emocje, które każdy z nas przeżywa, zarówno radosne, jak i smutne, często stymulują to, co dzieje się na scenie.

Kiedy graliśmy "Romans z wodewilu", adaptację "Krowoderskich zuchów" Stefana Turskiego, sympatyczną komedię o murarzach z Krowodrzy, to wręcz dosłownie korzystałem z osobistych doświadczeń. Pamiętałem z dzieciństwa takie typy ludzkie, zachowania, sposób bycia.

W obu pańskich książkach indywidualna perspektywa jest najważniejsza. Pierwsza, "Ja, kinder z Grzegórzek", była o dzieciństwie i młodości, ale też o drodze do zawodu, a druga, "Złote lata Starego Teatru", pozwala zajrzeć za kulisy i do garderoby, przenieść się do nieistniejącego już SPATiF-u, zobaczyć teatr z drugiej strony sceny.

- Praca w teatrze niesie ze sobą pewne posłannictwo, ale jest też rzemiosłem. I tak staram się ją traktować. Aktor nie jest nikim niezwykłym. Towarzyszy mu aura pewnej tajemniczości, ale w gruncie rzeczy tylko wykonuje swoją profesję. Dlatego, pisząc obie książki, starałem się przedstawić go z osobistej perspektywy. Zależało mi też na tym, by nieco odmitologizować ten zawód.

W "Złotych latach Starego Teatru" jest bardzo wiele tego rzemieślniczego etosu. Pojawia się we wspomnieniach pracy nad rolami, opowieściach o starszych kolegach.

- Trafiłem do niezwykłego zespołu. Dziś już w teatrach nie ma takiej atmosfery. To był niesamowity zestaw ludzi. Wszyscy się lubili i byli sobie przychylni, każdy znał swoje miejsce w zespole. Bardzo za tym tęsknię. "Stary" był jak przedsiębiorstwo - produkcja na trzech scenach, ogromne inscenizacje, występy gościnne. "Obsługiwaliśmy" festiwale zagraniczne, ale graliśmy też właściwie w każdym z ówczesnych województw. Każde większe miasto chciało mieć własny festiwal, występy operowe czy teatralne.

Wcielał się pan nie tylko w różne typy bohaterów, ale i zmieniał konwencje teatralne. Debiutował pan rolą szekspirowską w "Śnie nocy letniej" u Konrada Swinarskiego. Potem u Giovanniego Pampiglione Arlekin w "Łgarzu" Goldoniego, czyli tradycja komedii dell'arte. McMurphy w "Locie nad kukułczym gniazdem" to rola o rozbudowanej psychologii. Z kolei "Pamiętnik wariata" na motywach opowiadania Gogola to monodram, czyli orkiestrowy występ rozpisany na jednego aktora. To przeczy popularnym wyobrażeniom o aktorskich specjalizacjach.

- Przez całe moje zawodowe życie czuwałem, by nie dać się zakwalifikować do żadnej grupy, jako komik, tragik czy ktokolwiek inny. Starałem się stosować płodozmian w rolach. Na początku chętnie obsadzano mnie w komediach. Grało się je ze sporymi sukcesami, bo publiczność lubi taki repertuar i często były na afiszu nawet po kilkaset razy. Ale w pewnym momencie zrozumiałem, że to jednak niebezpieczeństwo, że mogę nie wyjść z tego zaułka. Na szczęście otrzymywałem też propozycje, które dały pewien kontrapunkt.

Ale w filmach zagrał pan wiele "typów ludowych": w "Weselu", "Odlocie", "Zielonych latach", "Śmierci jak kromka chleba". Trochę po linii Felka z "Romansu z wodewilu".

- Wystąpiłem w ponad 80 filmach. Nie liczyłem, ile razy grałem jaki typ bohatera. Ale wydaje mi się, że najczęściej jednak księży i ojców. Teraz grywam dziadków albo ojców dorosłych bohaterów.

O ile w pewnym momencie zacząłem odczuwać pewne znużenie teatrem, o tyle praca w filmie nadal jest dla mnie fascynująca. Może dlatego, że przez te wszystkie lata, role, próby, zarwane wieczory... przewekslowałem życie na teatr. A film stał się dla mnie oddechem. Chętnie staję przed kamerą.

W filmie też uprawia pan płodozmian?

- Nigdy nie miałem wymarzonych ról. Ani w filmie, ani w teatrze. Zrozumiałem, że każda to nowe wyzwanie, ciekawe doświadczenie. Teraz najchętniej zagrałbym w jakimś kameralnym filmie, gdzie mógłbym zajrzeć w głąb własnej osobowości. Dziś rzadko się porusza te duchowe rejony. Trochę brakuje mi takiego kina.

Teatrolodzy mówią, że pański styl pracy wpisuje się w metodę Stanisławskiego.

- Na scenie jestem dość żywiołowy. Taki mam temperament. Ale też staram się zawsze te postaci obudować psychologią, wejść w ich dusze.

Wróćmy do książki. Jak się pisze takie wspomnienia?

- W moim wypadku wiecznym piórem (śmiech). Nie jestem pisarzem, ale pomyślałem, że pewne rzeczy można zapisać z własnego punktu widzenia. Nie wiem, jak pracują zawodowcy. Ja robię taką jakby drabinkę - osie, pomiędzy którymi rozgrywa się książka. Do tego szkieletu dodaję fabułę, przypominam sobie anegdoty. I tyle. Nie mam literackich aspiracji. Uznałem, że moim obowiązkiem jest zanotowanie tego, co przeżyłem.

Książka jest o serdecznej pamięci. Mam wrażenie, że nawet jeśli pojawiają się w niej echa jakichś konfliktów, których w teatrze przecież zawsze mnóstwo, to są tak zawoalowane, że odnajdą je tylko świadkowie wydarzeń.

- Starałem się pisać tak, żeby nikogo nie narazić nawet na odrobinę przykrości. Wychodzę z założenia, że skoro dookoła jest tyle zła i nieprawości, to wspominając o przyjaciołach, nie mogę tego dotykać. Po co mam komuś robić krzywdę? Owszem, są zawodowi sensaci, którzy z tego żyją. Ja tak nie chcę.

Ale na końcu sugeruje pan, że nie do końca utożsamia się ze współczesnym teatrem.

- Bo poszedł w zupełnie innym kierunku niż ten, na którym się wychowałem. Mam świadomość, że musi się zmieniać, iść do przodu. Dlatego książkę zakończyłem mottem z "Daremnych żalów" Asnyka "Trzeba z żywymi naprzód iść, / Po życie sięgać nowe... / A nie w uwiędłych laurów liść / Z uporem stroić głowę//". Jak moje pokolenie weszło na sceny, to niektórzy starsi koledzy też nie do końca rozumieli nowoczesne inscenizacje, na przykład Konrada Swinarskiego.

Pytam o sprawy międzypokoleniowe, bo miał pan z nimi do czynienia jako wykładowca Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie i University of Wisconsin-Milwaukee, gdzie prezentował pan europejskie podejście do aktorskiego rzemiosła.

- Dokładnie rzecz ujmując - wschodnioeuropejskie. Oczywiście, nie interpretowaliśmy "Dziadów" ani "Nocy listopadowej", bo dla Amerykanów to sprawy zbyt egzotyczne. Ale za to przerobiłem fragmenty Czechowa, Gogola, a na koniec przygotowaliśmy "Na pełnym morzu", z którym przyjechali do Krakowa na Festiwal Sławomira Mrożka.

Przy porównywaniu dwóch metod szkolenia adeptów aktorstwa można doszukać się pewnych różnic. U nich edukacja trwa trzy lata, u nas cztery i pół. Tam większy nacisk kładzie się na przedmioty zawodowe, jak ruch sceniczny, praca nad ciałem, a tu jest więcej teorii i chyba lekki niedobór zajęć ruchowych. W Ameryce decyzję o podjęciu studiów, zwłaszcza w przypadku pań, często podejmuje się w wieku dojrzałym, już po odchowaniu dzieci. U nas jest to rzadkością. Ale niezależnie od różnic łączy nas jedno - pasja do teatru.

W książce znalazło się wiele wspomnień z wyjazdów na Zachód. To w znacznej mierze anegdoty dotyczące różnic cywilizacyjnych i radości wyrwania się z demoludów.

- Te wyjazdy nas zmieniały. Mieliśmy uczucie, że świat otwiera się przed nami. Przed zagranicznymi występami z teatrem byłem tylko w Czechosłowacji, w tak zwanym pasie konwencji, bo można było wjechać z dowodem na 20 kilometrów w głąb kraju. A tu nagle wielkie metropolie, muzea, wspaniałe teatry. "Stary" odnosił tam wielkie sukcesy. To nas budowało. Wiele zaobserwowanych detali z życia codziennego, zachowań obcokrajowców przydawało się później przy pracy nad rolami. A poza tym przyjemnie było po powrocie rzucić na stolik w SPATiF-ie paczkę Benson & Hedges albo Dunhill i z szelmowskim uśmieszkiem obserwować reakcje współbiesiadników.

To pytanie musi paść w rozmowie z "krakowskim wzorcem z Sevres". Jak zmieniło się miasto?

- Na pewno na lepsze. Jest wiele rzeczy, które drażnią, ale dziś Kraków jest na wskroś europejski. Kiedyś nazywałem go "małym Broadwayem", bo w bliskim sąsiedztwie spotkały się co najmniej trzy teatry światowej renomy i kilka innych ciekawych scen. Do tego środowisko muzyków, plastyków, literatów. Dziś tamto miasto jakby znikło, zdominowali nas turyści. Trochę denerwuje komercja, te niekiedy przaśne imprezy na rynku. Zanika nasza specyficzna miejska kultura, coś, co hołubi się w Paryżu, Moskwie czy Londynie.

A czy jako rodowity krakowianin nadal czuje się pan tu równie swojsko jak we wspomnieniach?

- Oczywiście. Mam tu mnóstwo przyjaciół, ulubionych miejsc, do których chodzę od lat. Na Kleparzu zawsze dostanę po starej znajomości "te lepsze", najświeższe owoce. Kraków to niezwykłe miasto. Ma swój własny, niepowtarzalny charakter, a przede wszystkim wspaniałych ludzi. Trudnych i wymagających, tak jak tutejsza publiczność, ale też pięknych i mądrych.

***

LESZEK PISKORZ

Aktor, reżyser i wykładowca akademicki. Przez 42 lata członek zespołu aktorskiego Starego Teatru. Debiutował w 1970 r. w "Śnie nocy letniej" u Konrada Swinarskiego. Wcielił w ponad 300 ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych. Występował u najsłynniejszych polskich reżyserów - Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdy, Jerzego Jarockiego, Kazimierza Kutza, Krzysztofa Zanussiego, Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy. Nagrodzony medalem Gloria Artis (2011) przyznawanym przez Ministerstwo Kultury oraz "Złotym Laurem za mistrzostwo w sztuce", nagrodą Fundacji Kultury Polskiej (2001). W 2008 r. debiutował jako pamiętnikarz książką "Ja, kinder z Grzegórzek". W maju nakładem wydawnictwa Wysoki Zamek ukazały się wspomnienia "Złote lata Starego Teatru".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji