Artykuły

Boys will be boys

"Rodzina Soprano" to nie jest coś, co można wyłączyć, co wie każdy, kto próbował. Jedyną metodą, żeby robić sobie przerwy, byłoby oglądać dwadzieścia lat temu, gdy kolejne odcinki pojawiały się co tydzień. A obecnie jak z paleniem: lepiej wcale nie zaczynać. Dzisiaj taki serial nie wiem, czy by powstał. Zawiera to całe dobro, za którym obecnie tak szczerze tęsknimy. Seksizm, rasizm, homofobię, przemoc domową, przemoc w miejscu pracy, groźby karalne i wykonywanie gróźb karalnych - pisze Maciej Stroiński w letnim wydaniu kwartalnika Przekrój.

Jest Wielkanoc, kiedy to piszę, a początek lata, kiedy tego nie czytacie. Jak to przy święcie, włączyłem oglądanie na żądanie i połykam sezonami. "Rodzinę Soprano", nie jakiś tam "serial"! Leci bez napisów, żeby się nazywało "szlifowanie angielskiego". Może jednak się okazać, że w maju na egzaminie nie przyda mi się znajomość czasownika to whack (brzydkie słowo na "zabijać"), żadnego frazeologizmu z fuck lub włosko-angielskiego słowa na pisuar: pishadoo.

"Rodzina Soprano" to nie jest coś, co można wyłączyć, co wie każdy, kto próbował. Jedyną metodą, żeby robić sobie przerwy, byłoby oglądać 20 lat temu, gdy kolejne odcinki pojawiały się co tydzień. A obecnie jak z paleniem: lepiej wcale nie zaczynać.

Dzisiaj taki serial nie wiem, czy by powstał. Zawiera to całe dobro, za którym obecnie tak szczerze tęsknimy. Seksizm, rasizm, homofobię, przemoc domową, przemoc w miejscu pracy, groźby karalne i wykonywanie gróźb karalnych. Każdy jest tu takim lub innym stereotypem. Faceci może słyszeli o postępie w obyczajach, ale nie wzięli tego osobiście, i są ciągle wyzwoleni kosztem swego otoczenia.

Dziś takich już nie ma, takich facetów, w polskim teatrze są najwyżej na prowincji. Może dobrze, nie wiem, nie mnie oceniać, wiem tylko, że tęsknię. Jeden z ostatnich okazów mamy w spektaklu "Sąsiedzi" w Teatrze, nomen omen, Ludowym. Niby Kraków, ale jednak Nowa Huta, a fabuła tak czy siak dzieje się na wsi, gdzie rządzi wdowiec nietknięty kulturą ani manierami. I właśnie na niego, jak na złą pogodę, trafiają przybysze z miasta.

Warto się zapytać, gdzie są ci mężczyźni, bo rok mamy rocznicowy, 2018, i zaraz obrodzi faceckim teatrem na polskich ulicach. Faceckim dlatego, że niepodległość wywalczyli nam faceci. Ale nie mnie mówić takie wielkie zdania, więc umówmy się, że nie ja to mówię, tylko Paweł Demirski w jakimś sequelu do "Bitwy warszawskiej" [na zdjęciu].

Będą obchody upamiętniająco-przypominające, a w nich wykonawcy, i nie trzeba być po szkole, żeby być w tym przedstawieniu. Po tym, jak właśnie aktorki, przyjdzie mężczyznom wylec na ulicę i grać teatr męstwa.

Wiem, co myślicie, ale to nieprawda, to nie musi być okropne! Można zaprząc męską dumę do działania typu vintage, żeby dobrze to wypadło. Boys will be boys, będą bawić się w żołnierzy, będzie to głupie i przedpostępowe, ale estetyczne. Nie mówiłbym, że to możliwe, jeśli nie miałbym przykładu.

O Jeremym Dellerze usłyszałem po raz pierwszy na zajęciach Jana Klaty. Trochę wcinam się w kompetencje kolegi na dole, albowiem Jeremy Deller jest tak zwanym artystą, co obecnie oznacza, że ktoś robi 1) instalacje albo 2) performensy, mówiąc zbiorczo: prace, pieces. Ale to, co tutaj wspomnę, to na pewno teatr, mimo że pozasceniczny i z wykonawcami niezawodowymi.

Wydarzenie wydarzyło się na setną rocznicę bitwy nad Sommą, tak istotnej dla Brytyjczyków, że aż trafiła do serialu Downton Abbey. Pierwszego dnia bitwy, 1 lipca 1916 r., zginęło ponad dziewiętnaście tysięcy mężczyzn po stronie brytyjskiej. Obsada Dellera też poszła w tysiące.

Wyszli na ulice w różnych częściach kraju, zupełnie bez zapowiedzi, ubrani w stroje z okopów. Mając za zadanie nie pasować do kontekstu, jakby zmarli wstali z grobu i poszli na szoping w Tesco. Z tego powodu nie stali na cmentarzach, przy kościołach, w zwykłych miejscach pamiętania, gdzie ich obecność nie byłaby inwazyjna. Każdy grał realną postać, prawdziwego poległego. Zadaniem aktorskim był być i milczeć. Jeśli w końcu się odezwać, to właśnie na koniec - śpiewem, lub na piśmie, kartą "wizytową" swojego żołnierza, jego przenośnym nagrobkiem. Akcja miała tytuł "We're Here Because We're Here".

Jeśli władze polskie nie mają lepszego pomysłu na nasze obchody, niech chociaż ściągają. Niech urządzą pochód typu nie w Warszawie, typu rozproszony, niezapowiedziany, stary dobry flash mob. Bo zaskoczeni, nieprzygotowani, nie możemy nie zauważyć i nie zapamiętać.

Teatr repertuarowy ma te tematy ładnie przerobione. Por. wspomniana "Bitwa warszawska" z Narodowego Starego Teatru. Tam to było podane na ostro, tam "niepodległość nie była najważniejsza", a Piłsudski słyszał pod swoim adresem grube przezwisko na "k". Dwie godziny schodzą "Bitwie warszawskiej", żeby dobrnąć do następstw niepodległości, ale bardzo warto, wtedy Strzępka daje czadu z dobijaniem na zamknięcie.

"PIŁSUDSKI: kurwa zwycięstwo / zwycięstwo / kochać się będę zaraz ze sobą z tej radości / PANI NUDNA: ale się cieszę / toast bym wzniosła ale na alkohol nie stać mnie / pójdę poszukam kieliszków jakichś na nasz toast 4 czerwca / za niepodległość / za wolność / za niepodległość / za wolność / za niepodległość / ale się cieszę / z czego nie wiem".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji