Artykuły

Zatańczyć skowronka

Przez długie lata życiem TERESY FIDERY rządził śpiew. Głos dał jej angaż na trzydzieści lat w chórze Teatru Wielkiego w Warszawie, więc musiał być piękny, bo rzadko się zdarza - może raptem u Bernarda Ładysza - aby do filharmonii angażowano śpiewaków bez muzycznego wykształcenia.

Jeśli spotkało się na swojej drodze ks. Jana Twardowskiego i ks. Jerzego Popiełuszkę czy Jarosława Iwaszkiewicza, to wstyd, gdyby takie chwile nie odcisnęły śladu w sercu.

Z takim bagażem wspomnień jest co robić nawet na emeryturze w Sępólnie Krajeńskim. - Jak mnie ludzie pytają, co sobie narobiłam, przeprowadzając się z Warszawy do Sępólna, zawsze pytam, czy Sępólno to już jest takie ostatnie miejsce na świecie - żartuje Teresa Fidera. - Najważniejsze to nic nie musieć, a wszystko chcieć. Z takim postanowieniem osiem lat temu przyjechałam na Krajne.

Głos z Bydgoszczy

Przez długie lata życiem Teresy rządził śpiew. Głos dał jej angaż na trzydzieści lat w chórze Teatru Wielkiego w Warszawie, więc musiał być piękny, bo rzadko się zdarza - może raptem u Bernarda Ładysza - aby do filharmonii angażowano śpiewaków bez muzycznego wykształcenia. W chórze też takie przypadki zdarzają się sporadycznie. Uroda nie wystarcza, aby być w pierwszym rzędzie. - To wymaga morderczej pracy i ciągłego udowadniania, że jest się dobrym - twierdzi Teresa Fidera i obrusza się na zdanie o braku wykształcenia, bo jest przecież absolwentką bydgoskiej szkoły kulturalno-oświatowej przy teatrze na Grodzkiej, która w latach pięćdziesiątych była ważniejsza od studiów artystycznych. Powojenne losy skierowały do Torunia i Bydgoszczy nauczycieli z Wilna. Bydgoszcz miała szczęście do tej artystycznej części, stamtąd wzięły swój początek opera, filharmonia i akademia.

Felicjanka od Grzymały

Aktor Jan Nowicki, rodem z Kowala, kolega szkolny Teresy, często chwali szkołę Grzymały-Siedleckiego, a jak już najdzie go na bardziej szczegółowe wspominki, to nie omieszka zahaczyć o słynne felicjanki, czyli podopieczne Felicji Krysiewiczowej albo domagać się honorów dla Zofii Pietrzakówny.

Do ostatnich felicjanek należała Teresa. - To był zakon - opowiada. - Krysiewiczowa co zdolniejsze uczennice brała do siebie na stancję, żeby dopilnować, aby ćwiczyły głos. Ja byłam jedną z nich, może trochę nieudaną, ale pani profesor byłaby chyba zadowolona, bo przecież całe życie utrzymywałam się z głosu. W Bydgoszczy przez ścianę internatu usłyszałam pierwszą operę. Krysiewiczowa przygotowywała dla teatru "Krakowiaków i górali". Wiedziałam, że chcę tak śpiewać.

Nauczyciele z Bydgoszczy to właśnie ci mądrzy ludzie, którzy dziewczynce z maleńkiego Wałdowa w powiecie sępoleńskim pozwolili zobaczyć świat. Choć może ta wieś wyzwala talenty, skoro do dziś wałdowskim pochodzeniem szczyci się ojciec Jana Kulczyka, Henryk. Wszystkie trzy Fiderzanki, jak nas nazywano, miały ciągoty artystyczne - wspomina Teresa. Ojciec grał na skrzypcach i akordeonie. Pamiętam występy w wałdowskim domu kultury. Impuls do nauki poczułam pierwszy raz, gdy pilnowałam córek u pani Lutowskiej. Tam było pianino i ona pozwoliła mi zagrać. Palcem wystukałam "Tam na górze jest granica" i przepadłam. Do Bydgoszczy najpierw poszła siostra, potem ja. Miałyśmy być animatorkami kultury. Ja nawet trafiłam do domu kultury w Mogilnie.

Szybko jednak upomniała się o nią Opera Bydgoska. Po pięciu latach dzięki kompozytorowi Piotrowi Perkowskiemu, który chętnie wyławiał co zdolniejsze uczennice swojej siostry Felicji Krysiewiczowej, Teresa trafiła do Warszawy. Henryk Wojnarowski przyjął ją do chóru Teatru Wielkiego. Najpierw były pierwsze soprany, potem - z wiekiem - drugie. Praca i dom, próby i scena - tak na okrągło. 60 oper w repertuarze to nie lada wysiłek. "Halka", "Madame Butterfly", "Łucja z Lammermoor", "Król Roger" ukochanego Szymanowskiego, czy ciągle aktualna "Awantura w Recco" i wiele, wiele innych. - To była sztuka przez duże "S" - zapewnia. - Teatr Wielki jako pierwszy wystąpił za żelazną kurtyną i ja byłam w tym zespole. Do dziś pamiętam Berlin Zachodni i te pachnące mydełka przywożone dla wszystkich znajomych. Potem już żadne tournee nie było takim przeżyciem. Dziś to chyba niepojęte. Byłam trybikiem w tej wielkiej maszynie, ale czyż to nie był najwspanialszy teatr w Polsce?

Warszawskie lata

Młodej dziewczynie z prowincji ciężko było przywyknąć do życia w stolicy. To były biedne czasy, ale dzięki wileńskim kontaktom Teresa trafiła na stancję do wdowy po Wilamie Horzycy. U niej bywał warszawsko-wileński świat i Jarosław Iwaszkiewicz, hrabia Tunio Dzieduszycki, Czesław Niemen, ks. Jan Twardowski.

Ich rozmowy latami chłonęła młoda Terenia. I jeśli ktokolwiek pamięta, jak na otwarcie któregoś z festiwali teatralnych w Toruniu Stanisława Horzycowa przyjechała w futrzanej etoli mocno spóźniona, to przyznaje się, że wsadziła swoją dobrodziejkę do pociągu jadącego do Łodzi Kaliskiej, zamiast do Torunia.

W końcu dorobiła się kawalerki na Żoliborzu, ale te niebogate tułacze lata zawsze pozostaną w pamięci. Ot, młodość, do tego uśmiech, oryginalna uroda i ciągłe mylenie jej z Elżbietą Starostecką. Czasami żałuje, że żyła tylko pracą, zapominając o założeniu własnej rodziny. - Choć to nie tak, że zapomniałam - dodaje po namyśle. - W najbardziej kochliwych latach harowałam. Poza tym jak układać życie w wynajętych pokojach? Stuka trzydziestka, a tu jeszcze nie ma własnego mieszkania. Jestem sama, ale nie samotna z wyboru. Z domu nie wyniosłam najlepszego obrazu rodziny. A w teatrze? Cóż, napatrzyłam się na tragedie małżeństw, mamusie, które domem kierowały w czasie przerw z automatu telefonicznego. To nie były dobre wzorce.

Z tęsknoty za lasem

I tak z latami przybyło ciała, włosy pobielały i nadszedł czas emerytury. Choć już wtedy była innym człowiekiem. Stan wojenny, parafia św. Stanisława Kostki, oczekiwanie na wieści o ks. Jerzym Popiełuszce sprawiły, że scena przestała się liczyć. - Polityka dzieli i niszczy. Żoliborz i Warszawa po śmierci ks. Jerzego przestały mi się podobać - mówi Teresa. - Trzydzieści lat w betonach między domem i pracą sprawiły, że zatęskniłam za lasem.

Chciała być bliżej rodziny, ale Skarżysko-Kamienna przegrało z zalesionym Sępólnem i grobem matki. - Rzadko spotykam się z ludźmi, ale zachwyt nie mija - zapewnia. - Każda pora roku jest dobra, aby ruszyć w niechorskie lasy. Wiosną słucham arii skowronka. Jesienią wykonam taniec radości nad znalezionym borowikiem. A teraz z niecierpliwością czekam na moją jaskółkę. Balkon już dawno przygotowany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji