Komedia to trudna sztuka
- Jaki był Pana pierwszy kontakt z teatrem?
- Miałem kilkanaście lat, kiedy ciotka wzięła mnie na operetkę "Wesoła wdówka" Lehara. To mój pierwszy zastrzyk teatralny.
- Czyli od początku komediowy genre?
- Tak, z całą pewnością.
- A jaki był ten kontakt zawodowy, jako aktora?
- Po Warszawskiej Szkole Teatralnej im. Zelwerowicza praca w Teatrze Dramatycznym i pierwsza rola w "Paradach" Potockiego w reż. Ewy Bonackiej.
- To był długi sezon?
- Prawie trzydzieści lat.
- Życie aktora mierzone jest sezonami i rolami. Jak u Pana wygląda ten bieżący rok?
- Moje życie teatralne? Gram. Od czasu do czasu reżyseruję i jestem bardzo zadowolony. W teatrze "Kwadrat" są teraz w repertuarze trzy pozycje Cooney'a, w których gram. Dwie z nich - "Mayday" oraz "Okno na parlament", zna również publiczność płocka z realizacji, które odbyły się w tym teatrze.
- Kto odkrył Cooney'a dla sceny? Jest teraz bardzo popularny, modny...
- ... Też się zastanawiam, kto odkrył. Polacy raczej nie gustują w tego typu dowcipie. Anglicy nas nieomal drażnili swoimi żartami i nagle pojawił się Cooney, który jest fantastycznym komediopisarzem i pod każdą szerokością geograficzną można go grać.
- Pan jest rozmiłowany w Cooney'u?
- O, nie tylko. Nie przesadzajmy. Rozmiłowany to ja jestem w Alfredzie de Musset. Był mistrzem poetyckiej komedii miłosnej o finezyjnym dialogu, pełnym uroku i dowcipu. Doskonale znał ludzką psychikę. Znaczył tyle, co w swoim czasie Szekspir czy Molier. A Cooney jest najwspanialszym, moim zdaniem, komediopisarzem na dzień dzisiejszy.
- ... ale trzeba umieć go grać.
- W ogóle komedie trzeba umieć grać, wszystko trzeba umieć zagrać. Aktorzy to potrafią skoro skończyli szkołę teatralną, są profesjonalistami. Naturalnie, że komedie trzeba grać inaczej niż dramat, ale również poważnie.
- Śmiać ma się widz...
- To jest sprawdzona prawda. Tu się nie da nic zmienić.
- Znaczna część widowni kojarzy Pana z rolami komediowymi. Czy to jest ten właściwy rodzaj, odkryty długi czas po rolach dramatycznych?
- Nie wiem. W Teatrze Dramatycznym grałem rzeczy poważne, na początek epizody, później duże role. W sztukach Durrenmatta np. i w całym repertuarze dramatycznym, który teatr oferował publiczności. To telewizja głównie i film przyczyniły się do zmiany mojego aktorskiego wizerunku. Obsadzano mnie w komediowych rolach, również w kabarecie.
- Żal Panu dramatu?
- Nie, niczego mi nie żal.
- "Tylko koni"... I psów? Spaceruje Pan po ulicach Płocka z jamnikiem.
- To ona. Jest już u nas z dziesięć lat. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze jakiś kundel w domu się krę-cił.
- Jakie jest credo aktorskie Wojciecha Pokory?
- Uczciwie traktować zawód. Jeżeli człowiek nie nadaje się do tego zawodu, powinien go zmienić. Jeśli jednak już uprawia się aktorstwo, trzeba to robić z całym sercem i z całą odpowiedzialnością, w miarę możliwości jak najbardziej uczciwie.
- To jest kryterium, o którym decydują: sumienie, system wartości, kryterium prywatne, ważne dla Pana?
- Z całą pewnością. Nie znoszę udawania, choć sam to robię w pewnym procencie.
- ... przecież ten zawód polega na udawaniu.
- Proszę Pani, jak aktor wchodzi na scenę, a publiczność jest na widowni, to z góry umawiamy się: proszę państwa, my będziemy Was oszukiwać, a Wy poddajecie się temu z pełną naiwnością. Zgoda! Przecież po to publiczność przychodzi do teatru, żeby poddać się fantazji aktorskiej. Ale oszukujmy się w miarę możliwości najprawdziwiej, jak to się da. Wtedy są efekty.
- W sposób naturalny przeszedł Pan od aktora do reżyserii?
- Reżyseruję rzadko - dwa, trzy razy na przestrzeni roku. Jest to bardzo wyczerpujące, a poza tym jestem na etacie w teatrze, obsadzony w kilku sztukach, także dyrektorowi mojego teatru, panu Karwańskiemu jest bardzo nie na rękę, jeśli ucieknę mu na dwa - trzy tygodnie. Mimo to za obopólną namową i zgodą udaje mi się wygospodarować czas.
- Ideał reżysera?
- Bywałem wielokrotnie pod władaniem reżyserów takich czy innych, bardziej czy mniej mi się podobali, ale jak się jest aktorem, rozumie się kolegów i myślę, że oni to bardzo szanują. Nie sądzę, żeby płoccy aktorzy złe słowo o mnie powiedzieli, bo z takim oddaniem próbują. Mamy mało czasu, materiał jest przeogromny, a oni wkładają w próby tyle pasji i fantazji. Przyjemnie jest pra-cować w takim zespole. Jestem aktorem i wiem, czego aktorowi potrzeba.
- Lubią Pana, ponieważ odnieśliście razem sukces. Poprzednia realizacja Cooney'a "Okno na parlament" stała się w Płocku hitem frekwencyjnym. Byli tacy fani, którzy oglądali spektakl kilkakrotnie. Jaki powinien być teatr by sprostał oczekiwaniom publiczności?
- Ode mnie Pani odpowiedzi żąda? Ja nic wiem. Jeżdżę sporo po kraju, kilka razy byłem w Cieszy-nie Piękne miasto i teatr - fantazja. Nie ma tam stałego zespołu i etatów, są natomiast po dwa, trzy zajęcia dziennie dla szkół - od przedszkolaka do licealisty. Młodzi ludzie robią przedstawienia, zapraszają rodziców, to jest fantastyczna przygoda z piękną literaturą. I dużo sponsorów w taki teatr inwestuje. Żeby zainteresować środowisko kulturą, nie można zaczynać od dziadka, tylko od wnuczka. Nic się tak spontanicznie w teatrze nie staje. Jeżeli państwo nie da pieniędzy na teatr, nie zabezpieczy właściwych pieniędzy na kulturę w ogóle, to nie wydarzy się nic specjalnego, wszystko będzie szło powoli w dół.
- Co więc robić, żeby zainteresować teatrem?
- Może wywołać pozytywny snobizm, coś w rodzaju, że właśnie dziś pójdę do teatru, założę gar-nitur i krawat, spotkam się z kimś.... Ale taką sytuację trzeba czymś sprowokować. Możemy tylko mieć nadzieję, że to się kiedyś wyprostuje i pójdzie we właściwą stronę. Na palcach jednej ręki można by, na przestrzeni wieków, wymienić ludzi rządzących w naszym kraju, którzy kochali kulturę i na nią nie żałowali. Od królów począwszy. A na ogół jest ona złem koniecznym.
- W ubiegłym roku obchodził Pan jubileusz 40-lecia pracy artystycznej.
- Przepiękny jubileusz. Najpierw odbył się w teatrze, a później córka urządziła mi drugi w jednym z ładniejszych pubów w stolicy. To jej pomysł, by połączyć swój 10-letni biznes i moje 40 lat w teatrze w jedno hasło - 50 lat Pokorów. Żadna z moich dwóch córek nie została aktorką, choć Magdalena (ta od jubileuszu) ma wszechstronne uzdolnienia artystyczne. Starsza córka skończyła italianistykę i świetnie się jej wiedzie.
- Jest Pan szczęśliwym mężczyzną, otoczonym przez trzy kochające kobiety.
- Pięć!
- Jak to?
Żona, dwie córki i dwie wnuczki. Mam też psa, który jest sunią, żółwia, co okazał się żółwicą. Katastrofa. Dwa lata temu moja żółwica zniosła jaja na działce, rodzinnej posiadłości żony pod Radzyminem. I tak się wydało. Żona od wielu lat zajmuje się bioenergoterapią, a właściwie litoterapią, pomaga ludziom kamieniami szlachetnymi. To jest przepiękna dziedzina, którą najpierw traktowała jako hobby, teraz uzyskała mnóstwo certyfikatów i wielu ludziom pomogła. Mnie przede wszystkim. Ode mnie zresztą zaczęła.
- Jaki jest Pana szczęśliwy kamień?
- Noszę go przy sobie. To górski kryształ, który jest właściwie kamieniem uniwersalnym. Inne kamienie mają specyficzne właściwości. Najpierw trochę z tej terapii pokpiwałem, a teraz zafascynował mnie ten mój kryształ, który się tworzy przez 100 milionów lat. On ma przecież zakodowane tyle informacji i tajemnic. Jeśli jestem zmęczony, a żona obłoży mnie tymi kamyczkami, po seansie czuję się tak, jakbym z błota wszedł pod prysznic.
- Miejmy nadzieję, że magiczne kamienie podziałają w równym stopniu na wszystkich realizatorów spektaklu.
- Zapraszam ja i aktorzy zapewniając, że widzowie będą mieć dwie godziny absolutnego relaksu, uśmiechu. Oderwą się od kłopotów dnia codziennego.
Dziękuję za rozmowę, życzę dalszych sukcesów artystycznych.