Artykuły

Godot i inni

Miesiąc mijał za miesiącem, a nam - łódzkim kibicom teatralnym - miny wydłużały się coraz to bardziej. Zaledwie przed rokiem z dumą notowaliśmy przecież wyraźny "skok", a obok spektakli dobrych i bardzo dobrych, zdarzyło się również kilka realizacji wybitnych, czego publicznym sprawdzianem stała się tradycyjna ankieta "Teatru" poprzedzająca Warszawskie Spotkania Teatralne 1972.

Krytycy z całej Polski optowali wówczas za kilkoma łódzkimi przedstawieniami i rzeczywiście było z czego wybierać, jednak gospodarze imprezy nie skorzystali z dobrych rad. Zaprosili Teatr Nowy ze "Szczęśliwymi dniami" Arbuzowa i był to bodaj najnieszczęśliwszy dzień, jaki przeżyła ta opromieniona sławą scena. Spektakl - ponoć przebiegając zresztą wyjątkowo opornie - został dosłownie zmiażdżony przez stołeczną krytykę i pod znakiem tej przykrej porażki teatry łódzkie weszły w rok 1973. Przez dłuższy czas nie działo się nic szczególnego, choć oczywiście skrupulatny kronikarz mógłby odnotować kilka ciekawszych przedstawień i w miarę interesujących prapremier. Przede wszystkim - choć jest to z pewnością spektakl okrutnie sporny - "Sarkofag diabła" Jerzego A. Dobrzańskiego w Małej Sali Teatru Nowego. "Szekspir na opak wywrócony" i coś z demonicznej bajki, jedenastozgłoskowiec lejący się niepowstrzymanym strumieniem, mroczne symbole i odniesienia, metafory rzadkiej urody obok całych fraz nie znaczących absolutnie nic. A zarazem teatr o ogromnej intensywności - pod warunkiem, że widz nie będzie zbyt uporczywie rozłamywał szyfrów, a zechce go chłonąć spontanicznie. Interesująca reżyseria Lecha Komarnickiego, bardzo piękna, posępna i właśnie baśniowo niesamowita scenografia Barbary Jankowskiej, kilka dobrych ról, kobiecych zwłaszcza (Barbara Wałkówna - Meolinda, Iwona Słoczyńska - Yerbella). To było jeszcze w lutym, natomiast prawdziwie ciekawy i owocny teatralnie okazał się w Łodzi dopiero schyłek sezonu. Dobrą serię rozpoczął Teatr Nowy ślicznie wystylizowaną i dyskretnie ironiczną realizacją sztuki Apolla Nałęcz-Korzeniowskiego "Dla miłego grosza", będącej wręcz wyjątkowym w naszej XIX-wiecznej literaturze przykładem "gorzkiej komedii", której urodziwa bohaterka okazuje się wyrachowaną panną bez serca.

Tadeusz Minc poprowadził spektakl lekko i z wdziękiem, wprowadzając poza tekstem Damy Śpiewające Pieśni Polskie i najwyraźniej bawiąc się mnożeniem kunsztownych ozdobników w rodzaju finału z przejściem w bezkresną pustkę, w której melancholijnie wirują płatki śniegu... Pełną uroku scenografię dał Henri Poulain - rzecz, jak to nieraz bywało, rozgrywa się na niemalże pustej scenie, jednak okotarowania rodem z Vilara zastąpione zostały płaszczyznami zbitymi z surowych desek, co już od pierwszej chwili poddało ton całemu przedstawieniu.

Bodaj najważniejszy spektakl sezonu jest wszelako zasługą Teatru im. Jaracza, który w pięć lat po druku w "Dialogu" dał prapremierę (jeżeli nie liczyć poważnie okrojonej realizacji szczecińskiej) "Przepisu ze starej kroniki" Jerzego Broszkiewicza.

Tekst jest pastiszem renesansowej kroniki, mówi o wiarołomstwie i żądzach, od których aż parno na scenie, o zdradzie, przekupstwie i zbrodni, co pozostanie nie ukarana. Zarazem jest to przekrzywione odbicie "Romea i Julii", czytelne pod warunkiem, że widz choćby pobieżnie zna tekst Szekspira. Nie wchodząc w szczegóły powiedzmy, iż stary mąż zowie się Montiguo, młodziutka żona Romenilla, a jej kochanek to Giulio, bastard z rodu Capullo.

Myślowo rzecz jest raczej pusta, choć niewątpliwie teatralnie wdzięczna, godzi się też pamiętać, że tekst pisany był jako libretto operowe i nawet oddając go do druku Broszkiewicz nie wycofał się z tego określenia. Muzykę - wykonywaną przez niewielki zespół orkiestrowy umieszczony w kanale i stereofonicznie odtwarzaną z taśmy - napisał Piotr Hertel, kompozytor o sporym, choć przede wszystkim rozrywkowym dorobku. Zdała się mi, laikowi, doskonała, uzupełniająca i wypełniająca spektakl, intensywna i bogata. O realizacji można mówić bardzo wiele, bądź ograniczyć się do paru zdań, jako że Jan Maciejowski z precyzją i - sądzę - szczerym przekonaniem wiernie wykorzystał bogate didaskalia Broszkiewicza. Można więc po prostu sięgnąć po 12/1968 numer "Dialogu" i zapoznać się z tekstem: spektakl wygląda tak właśnie i - co więcej - niemal wszystko znakomicie sprawdza się na scenie.

Przedstawienie jest bogate, odważne, szczególnie chyba ciekawe w scenach najryzykowniejszych. Pięknie wypada podwójna projekcja wyobraźni starego męża i młodego kochanka: pierwszy widzi półnagą Romenillę wychylającą się z ram obrazu, dla drugiego - porzucona na łożu suknia przemienia się w obnażone, tak bardzo pożądane ciało kochanki. Aktorka ma tu, oczywiście, dublerkę, studentkę PWSTiF, niemniej - choć przez zwykłe lenistwo oglądałem niezbyt wiele striptizów - mogę zapewnić, że w obu przypadkach nagość pełni tu wyłącznie artystyczną funkcję.

Podobnie udanych rozwiązań jest niepomiernie więcej, choćby scena zabójstwa, w której finale Montiguo - skądinąd również stary rozpustnik i morderca - zostaje przybity sztyletem do drzwi konfesjonału, jak do krzyża.

Scenografia Krystyny Zachwatowicz. Na czoło obsady (dodajmy: doskonałej wokalnie, Teatr im. Jaracza ma całą grupę świetnie śpiewających aktorów) zdecydowanie wybija się Mirosława Marcheluk w roli Romenilii - zuchwale bezwstydna, unurzana w miłosnym znużeniu, triumfująca i bezlitosna. Obok niej: Jerzy Przybylski (Montiguo), Stanisław Kwaśniak (Giulio), Jan Tesarz (padre Capullo), Marek Bargiełowski (Dyrygent).

Wreszcie ostatni i serii rzeczywiście "liczących się" spektakli, "Czekając na Godota" Becketta, zrealizowany przez Witolda Zatorskiego w Małej Sali Teatru Nowego. Sztuka nie jest już dziś - rzecz jasna - ani nowością, ani sensacją, choć w Łodzi wywołała nadspodziewanie duże zainteresowanie, a związane z remontem sceny zawieszenie spektakli aż do jesieni spotkało się z protestami potencjalnych widzów. Przedstawienie jest zresztą rzeczywiście bardzo dobre, jędrne, precyzyjne, doskonale grane przez cały męski kwartet: Bogusława Sochnackiego (Estragon), Zbigniewa Józefowicza (Vladimir), Zygmunta. Malawskiego (Pozzo) i Ryszarda Stogowskiego (Lucky).

Scenograf, Iwona Zaborowska, posłużyła się - jakżeby inaczej - nagą sceną, t z cokolwiek" "fózbębęszo-nymi" kulisami, iżby nie było wątpliwości, że znajdujemy się w teatrze. Ładnym pomysłem, reżysera jest po-d wojnę wykorzystanie chłopczyka, który przychodzi z posłaniem od "pana Godota"; otóż, powiedziawszy swoje, malec wędruje pod tylną kulisę, bierze w ręce kilka opatulonych bibułkami żarówek i po prostu świeci, markując zachodzące słoneczko.

Znakomity jest również Sochnacki, kiedy z zapałem. i autentycznym apetytem pożera dorodną, czerwoniutką marchew, ofiarowaną, mu przez partnera. Dotykalna materialność owej smakowitej marchwi, zaskakująco osadza tekst w świecie, który istnieje rzeczywiście - być może Godot jest po prostu bogatym farmerem, u którego Didi i Gogo znajdą pracę oraz kąt do spania.

Może zresztą Godot jest kimś innym, albo go wcale nie ma - ale ten fragment recenzji ze sztuki Becketta został już dawno i wielokrotnie napisany. Nie powtarzając rzeczy znanych, powtórzę raczej to, co już zasygnalizowałem: choć Godot nie przychodzi, jak nie przychodził; Łódź - zdaje się - ma zamiar przychodzić na Godota. Byłoby to optymistyczne, choć i tak nic nie przemoże "Trędowatej" - już bardzo dawno przekroczyła ćwierć tysiąca spektakli i ani myśli zejść z afisza. Kiedyś może zejdzie, ale co po niej zagrać - nie wiadomo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji