Artykuły

Co tu się odbachowiło?

"Gould" w reż. Adama Walnego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Sprawa jest prosta. Sądząc po tytule spektaklu główną postacią powinien być Glenn Gould, jeden z najwybitniejszych muzyków w historii, genialny interpretator muzyki Johanna Sebastiana Bacha. Ale powolutku, bo zanim do tego dojdziemy, to upłynie trochę monodramu a i dowiemy się paru bardzo dziwnych i niespójnych rzeczy.

W sumie to nie wiem, czego oczekiwałam, idąc na ten spektakl. Sądząc po nowej polityce Starego pod Mikosem, spodziewałam się troszkę ramoty, ale w gruncie rzeczy mnie to nie przerażało. Jakkolwiek nie odpowiada mi nowa dyrekcja i jej plany, tak nie przekreślałabym wszystkiego lekką ręką i nadal uważam, że "Masara" jest spektaklem niezłym (zwłaszcza ze względu na świetny tekst dramatu oraz grę zespołu), choć sknoconym reżysersko. Po "Gouldzie" natomiast spodziewałam się, że będzie tradycyjnie, zachowawczo i niezbyt odkrywczo. No, mówiąc krótko, nie oczekiwałam fajerwerków formalnych, za to poszłam z czystej ciekawości - ja, jako dziecko muzyków, z nieukończoną szkołą muzyczną, predestynowane przed laty do kariery muzycznej, które tego cholernego Goulda i wielu innych wyssało z mlekiem matki. Pomyślałam sobie po prostu, że może będzie mi dane przeżyć "Goulda" podobnie, jak niegdyś doceniałam wyśmienitą "Kolację na cztery ręce" Kutza. W końcu chodzi o kawał historii muzyki, czyż nie?

Otóż NIE. W tym spektaklu o muzyce nie ma prawie nic, o Bachu niewiele i po łebkach, a o Gouldzie jeszcze mniej.

Rozpoczynamy czymś w rodzaju Pythonowskiego Ministerstwa Głupich Kroków. Krzysztof Stawowy wchodzi na scenę, kroczy, stepuje, znowu kroczy, wyświetla jakieś bzdety na ekranie i opowiada truizmy o tym, że interpretacja dzieła artystycznego także jest istotna dla twórczości. Spektakl otwiera coś w rodzaju pogadanki na poziomie gimnazjalnym, w której dowiadujemy się, że Bach wielkim kompozytorem był i że wielkim dramaturgiem był też Shakespeare, na dowód czego wyświetlają nam początek "Hamleta" i tłumaczą, że didaskalia tak ubogie, jak ubogie były Bachowskie adnotacje w partyturach. Jest to straszne nawet na poziomie wybranego do "Hamleta" fontu, ale myślę sobie: dobra, dobra, nie ma co się zżymać na krój pisma, w końcu ja tutaj, proszę Państwa, po "Z biegiem lat, z biegiem dni" Glińskiej i slideshowach Staniewskiego jestem już zatwardziała w boju, jeśli chodzi o prelekcje i rzutniki.

Dalej nie było lepiej. Od dość prostackich ochów i achów nad Bachem i Shakespearem, nietłumaczących bynajmniej, dlaczego nie mówimy także o Mozarcie, Brechcie, Czechowie, a nawet Masłowskiej i Lady Gadze, bo i tę twórczość można różnorako interpretować, przechodzimy do życia Bacha. I to jest kuriozum pierwsze. Bach krąży po kościele w Lipsku, którego był głównym kantorem. Jeździ sobie od sufitu po podłogę na teatralnej maszynerii, trochę opowiada o swoim życiu, monologuje, zwraca się do Boga. Dowiadujemy się tego, co świadomy widz zazwyczaj wie - że Bach był bardzo pracowity, miał wiele dzieci, nie stronił od uciech życia, lubił zjeść, wypić czy pobaraszkować z małżonką. To w warstwie obyczajowej. W duchowej - dostajemy kilka scen, w których główny bohater ciągle się z Bogiem spiera, znosi mężnie swój los (nie taki zresztą zły, nie przesadzajmy), choć straszliwie na niego narzeka, w końcu umiera jako ślepy starzec, wciąż się z tym Bogiem wadząc. Byłoby to nawet słitaśne, gdyby nie to, że jest bezdennie głupie, bo straszliwie zakorzenione w katolickim postrzeganiu świata. A Bach, no, jakby to Państwu powiedzieć, był protestantem. Jego wiara realizowała się właśnie między innymi poprzez pracę, na którą w spektaklu Bach tak narzeka. Nie ma co tu tematu rozwijać, mądrzejsi ode mnie o tym pisali, z Maxem Weberem na czele. Że twórcy spektaklu tego nie wyłapali wydaje mi się co najmniej dziwactwem. Nie żebym tu negowała istnienie jakiejkolwiek protestanckiej teologii, jasne, że nie. Niemniej, nie wydaje mi się, aby teologiczna rozkmina w protestantyzmie usprawiedliwiała te dość proste inwokacje, ciągłe wspominanie o zarobieniu, wielkiej ilości dzieci i - w końcu - rezygnację ślepca, który przez całe życie z Bogiem monologował. Wydaje się to nie tylko absurdalne, ale i nie na miejscu. To, że Bóg też jest jakiś taki "ludowy", bo anioł śmierci zwiastuje śmierć Bacha skrzypiącymi drzwiami, żebyśmy na pewno wiedzieli, że wszedł, to już w ogóle pominę milczeniem, bo było to jednak nieco żenujące.

Są niedociągnięcia. I to ewidentne. I to w prowadzeniu akcji, a ta rozwijana jest mocno nieumiejętnie. Bach umiera, narzeka, że jego synowie nie poszli jego drogą, nie podobają mu się nowe trendy w muzyce. Jęczy, że jest już biedny, stary i schorowany, że nie ma następcy i kto zaniesie jego dzieło światu, kto będzie je kontynuował? Wspomina przy okazji, że posłał żonę do rzeźnika.

Każdy, kto liznął choć trochę historii muzyki, pomyśli o Feliksie Mendelssohnie-Bartholdym, który zamówił u rzeźnika mięso prawie sto lat po śmierci Bacha i otrzymał je zawinięte w papier nutowy. I tak właśnie świat o Bachu po latach zapomnienia usłyszał. Mendelssohn zresztą walnie przyczynił się do tego, że Bacha z zapomnienia odkopano i postawiono na piedestale (oczywiście słusznie). Nota bene, pierwszym wykonaniem - od śmierci autora - Pasji Mateuszowej dyrygował właśnie Mendelssohn.

Ale nie, oczywiście autorom tekstu nie chodzi o Mendelssohna, tylko o Goulda, który ma być takim właśnie synem duchowym, który ożywia twórczość Bacha swoją genialną interpretacją. Ślicznie, tylko co w tym monologu robi rzeźnik? Doprawdy, szkolne są to błędy i szkolny jest tok prowadzenia całej narracji.

Na końcu wisienka na torcie. Stawowy-Bach ożywia wielką kukłę Goulda, która leży w pudle rezonansowym niczym w trumnie - podpina ją do zgrabnych kabelków i zaczyna nią animować. Naciśnie na jeden klawisz, lalka Goulda powoli podnosi dłoń; naciśnie na pedał fortepianu, lalka Goulda ślamazarnie uniesie nogę, aby postawić krok. Trwa to wszystko niemiłosiernie długo, muzyki nadal nie słyszymy, bo w tym spektaklu prawie w ogóle nie ma muzyki, ale już pal sześć. Najbardziej mnie rozwala wymowa tej ostatniej sceny.

Mówiąc krótko i treściwie: to jest jedno wielkie what the fuck?

To po to robimy wstęp o tym, że interpretacja dzieła też jest twórczością? Żeby jednak pokazać, że kompozytor animuje artystą-wykonawcą jak bezwolną lalką?

To po to Bach narzeka na synów i fantazjuje o kimś, kto będzie kontynuował jego dzieło, wpadając po drodze zupełnie niepotrzebnie w konotacje Mendelssohnowskie? Żeby pokazać, że ten duchowy syn to będzie jednak marioneta?

O co tu, do cholery, chodzi? Siedzi się na widowni i człowiek zastanawia się, po kiego wała oglądał godzinę dydaktycznych pogadanek i teologicznego miotania się w tę i we w tę, aby ostatecznie dowiedzieć się, że walić Goulda, bo i tak jest pustą, bezwolną lalką? Co tu się odbachowiło?

Estetykę spektaklu - to jest: kostiumy, scenografię i to, jak prowadzony jest aktor - przemilczę, bo jest to tak nieznośne, że dochodzę jednak do wniosku, że nie kopie się leżącego. Dodam może tylko, że może się cieszyć Agnieszka Glińska i obsługa Słowackiego, bo okazuje się, że nawet na scenie znacznie mniejszej niż scena Słowaka z widownią trylion razy mniejszą, na której nie ma trzech poziomów, nadal można ustawić projektor tak, żeby ścinał podpisy pod archiwalnymi nagraniami Goulda wykonującego "Wariacje Goldbergowskie". Glińska na swoje usprawiedliwienie miała przynajmniej olbrzymią widownię i zabytkową kurtynę Siemiradzkiego. Tutaj tego usprawiedliwienia nie ma. Jak się technicznym nie chce dopasować kadru do wielkości ekranu, to chyba nie muszę dopowiadać, jak wygląda cała reszta spektaklu.

Mówiąc krótko, gdyby nie to, że widziałam "Dom Bernardy A." Radawskiego, typowałabym ten spektakl na najgorszy gniot tego sezonu. A tak - jest tylko źle, nudno i bez sensu, a Stawowy jest nieznośny, co dość przykre, bo chociaż nie jest to aktor wybitny, to jednak ma rzemiosło i jeśli dać mu reżysera, umie z siebie wycisnąć całkiem dużo. Był całkiem niezłym Tamburmajorem w skądinąd nieudanym "Woyzecku" Grzegorzka, a w "Królu Edypie" Klaty był absolutnie wyśmienity (w ogóle uważam "Króla Edypa" za bardzo niedoceniony spektakl).

Po prostu przykro na to patrzeć.

Trzy strzały.

Nie ma zmiłuj.

P.S. Na widowni pustki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji